środa, 3 grudnia 2014

tyka-tyka-semantyka

Sie­dzę i gadam… z bab­cią o jedze­niu.
– Lebiodę się jadło?
Tak, tak. Ja to nazy­wa­łam błoto, strasz­nie nie lubi­łam tego, bo mi błoto przy­po­mi­nało. To się robiło tak jak szpi­nak, tylko rzad­sze, bar­dziej rzad­kie. Nie wiem, czy to było zale­wane mle­kiem, czy nie. Chyba nie. Ale tak sie­kane było. Strasz­nie nie lubi­łam. Gdzie to teraz tyle tej lebiody rośnie, żeby narwać… I szczaw był, szczaw to na łące. Się szło na łąkę, się zry­wało i robiło zupę szcza­wiową. 

Wszystko było jasne, dopóki przy rodzi­cielu nie wspo­mnia­łam tematu roz­mowy.
– Lebiodę jedli? A co to za roślina lebioda?
– Pew­nie komosa biała.
– Ale prze­cież u nich komosę nazy­wają gor­czycą.

Bab­cia przy następ­nej oka­zji zagad­nięta o tą drobną wąt­pli­wość zaczęła się śmiać.
– No tą gor­czycę jedli­śmy, gor­czycę. Czyli komosę. Ale dla mnie i tak to było błoto.


* Lata trzy­dzie­ste i czter­dzie­ste we wsi na styku Małopolski (histo­rycz­nie), Podla­sia (etnograficznie) i Lubelsz­czy­zny (admi­ni­stra­cyj­nie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz