piątek, 1 maja 2015

Lud Księgi

Poprzedni maj zastał mnie i Potwora w Doli­nie. Przez dwie wie­czorne godziny mie­li­śmy ją dla sie­bie. Zdą­ży­li­śmy przez ten czas zebrać zapas drewna i roz­sta­wić obóz przy studni. A potem zaczęły się scho­dzić wędrowne ple­miona. Mogli­śmy ich tylko przy­wi­tać jak gospo­da­rze. 

Zagu­bione Ple­mię W Mokrych Butach przynio­sło obrzę­dowe naczy­nia: kilka fla­szek i kie­li­szek.

Ple­mię O Zaostrzo­nym Rygo­rze czciło war­to­ści nie­ma­te­rialne: orga­ni­za­cję i regu­la­min. Mieli gitarę, sie­kierę i kocio­łek, a do tego gita­rzy­stów, ręba­czy, kocioł­ko­wych, wachty, dyżur­nych i star­szy­znę. Zagad­nięci cze­kali, aż prze­mówi Wódz. Odli­czali minuty czasu śpie­wa­nia, żeby syn­ch­ro­nicz­nie poło­żyć się spać. Miało to swój sens – jeśli wszy­scy zasnęli na komendę, nikomu nie mogło prze­szka­dzać potężne chra­pa­nie, jakie nio­sło się od ich obo­zo­wi­ska.

A ciemną nocą przy­drep­tał Lud Księgi. Ich toż­sa­mość począt­kowo wcale nie była tak oczy­wi­sta, trudno było zna­leźć wła­ściwy trop. Barwny ubiór, zna­jo­mość terenu, zapas sło­ików majo­nezu, przy­dźwi­gany na ple­cach wór pełen cebuli – kolejne szcze­góły roz­pra­szały uwagę. Jed­nak rano na okrzyk Dziew­czyny W Kierp­cach przy­nie­śli z namiotu do ognia Mądrą Księgę, którą zaczęła gło­śno czy­tać, a potem roz­pro­szyli się po oko­licy mam­ro­cząc zaklę­cia. Naj­gło­śniej roz­brzmie­wało czo­snek­nie­dź­wie­dzi­czo­snek­nie­dź­wie­dzi.

Ple­mię O Zaostrzo­nym Rygo­rze o świ­cie prze­nio­sło się na drugi brzeg Rzeki i obser­wo­wa­li­śmy ich krzą­ta­ninę z daleka. Na kogoś cze­kali. Mokre buty Zagu­bio­nych wcale nie wyschły przez noc, a oni zde­cy­do­wali się szu­kać mia­sta. Nam się nie spie­szyło. Słu­cha­li­śmy kolej­nych czy­tań z Księgi.

Po jakimś cza­sie dosiadł się Chło­pak Z Pom­po­nem. Przy­niósł narę­cze ziół i kie­szon­kowy klucz do ozna­cza­nia. Kart­ko­wał książkę, a potem wrzu­cał jedną z gałą­zek w ogień, podno­siła się mała smużka dymu, a on wra­cał do kart­ko­wa­nia. Szcze­gól­nie długo zasta­na­wiał się nad prze­tacz­nikiem. Klucz był chyba kolo­ry­styczny, a prze­tacz­nik prze­wrot­nie miał białe kwiaty zamiast nie­bie­skich. Rozwa­ża­łam włą­cze­nie się w rytuał, ale wtedy wszyst­kie pozo­stałe zioła wylą­do­wały w ogniu, a chło­pak zajął się jedze­niem chleba tosto­wego z majo­ne­zem.


dolina, majówka, beskidy


Powoli trzeba było się zbie­rać. Zupeł­nie bez­ludna poprzed­niego dnia Dolina prze­ży­wała najazd rowe­rzy­stów i spa­ce­ro­wi­czów. Zosta­wi­li­śmy ją Ludowi Księgi. A Księga? To Dzika Kuch­nia Łuczaja. Jakieś dwa dni póź­niej weszli­śmy w czosn­kowy wyziew ema­nu­jący z pobli­skiego lasu – kwit­ną­cego sta­no­wi­ska czosnku niedź­wie­dziego nie da się prze­ga­pić, a że pozy­ska­nie z natu­ral­nych zabro­nione, zna­leź­li­śmy sobie sztuczne. I wró­ci­li­śmy do Mia­sta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz