środa, 25 kwietnia 2018

uszywiście

Kie­dyś każdy spo­tkany w lesie uszak bzowy był dla mnie sporą atrak­cją. Znaj­dy­wa­łam je rzadko i marzyła mi się wła­sna hodowla grzy­bów mun, jakie widzia­łam na zdję­ciach z Chin. Drew­niane kozły pod­pie­ra­jące uło­żone równo pnie, cie­ni­sta wil­gotna dolina, takie tam. Potem zna­la­złam nie­za­wodne miej­sce zbio­rów, porzu­ci­łam pomysł uprawy i prze­zna­czy­łam na grzy­bowy susz wielki słój. Świeże jedli­śmy sma­żone z cebulką, pie­czone z ziem­nia­kami, suszone rato­wały nie­je­den bigos, a zwy­kle wyka­zy­wały się w potra­wach azja­tyc­kich.

Ale na wsi w tym roku kilka sta­rych bzów zostało wycię­tych pod drogę pro­wa­dzącą na pole. Patrzy­łam na leżące nie­równe pnie i poroz­ga­łę­ziane konary – każdy kawa­łek innej dłu­go­ści, od dawna mar­twe drewno obok takiego, które przed chwila jesz­cze żyło. Opał z tego żaden, popro­si­łam więc, żebym mogła je zabrać. Dosta­li­śmy z Potwo­rem wszyst­kie.




Zad­ba­li­śmy o względ­nie zacie­nione miej­sce i usta­wi­li­śmy kon­struk­cję na ste­lażu z naj­dłuż­szych gałęzi. Bez uży­cia gwo­ździ, żeby ewen­tu­alny demon­taż i nie­unik­niona bio­de­gra­da­cja nie spra­wiały żad­nych pro­ble­mów. Uprawa jest scho­wana za budyn­kami gospo­dar­czymi, więc nikomu nie prze­szka­dza jej wąt­pliwa uroda. I mimo małej ostat­nio wil­got­no­ści, poja­wiły się już pierw­sze grzyby. Czas i deszcz zro­bią swoje.


3 komentarze: