Kiedyś każdy spotkany w lesie uszak bzowy był dla mnie sporą atrakcją. Znajdywałam je rzadko i marzyła mi się własna hodowla grzybów mun, jakie widziałam na zdjęciach z Chin. Drewniane kozły podpierające ułożone równo pnie, cienista wilgotna dolina, takie tam. Potem znalazłam niezawodne miejsce zbiorów, porzuciłam pomysł uprawy i przeznaczyłam na grzybowy susz wielki słój. Świeże jedliśmy smażone z cebulką, pieczone z ziemniakami, suszone ratowały niejeden bigos, a zwykle wykazywały się w potrawach azjatyckich.
Ale na wsi w tym roku kilka starych bzów zostało wyciętych pod drogę prowadzącą na pole. Patrzyłam na leżące nierówne pnie i porozgałęziane konary – każdy kawałek innej długości, od dawna martwe drewno obok takiego, które przed chwila jeszcze żyło. Opał z tego żaden, poprosiłam więc, żebym mogła je zabrać. Dostaliśmy z Potworem wszystkie.
Zadbaliśmy o względnie zacienione miejsce i ustawiliśmy konstrukcję na stelażu z najdłuższych gałęzi. Bez użycia gwoździ, żeby ewentualny demontaż i nieunikniona biodegradacja nie
sprawiały żadnych problemów. Uprawa jest schowana za budynkami gospodarczymi, więc nikomu nie przeszkadza jej wątpliwa uroda. I mimo małej ostatnio wilgotności, pojawiły się już pierwsze grzyby. Czas i deszcz zrobią swoje.
Fajna sprawa:)
OdpowiedzUsuńBardzo polecam, jeśli tylko brak miejsca nie ogranicza. :)
Usuńfajny wpis
OdpowiedzUsuń