Pisałam ostatnio, że kiedyś założę uprawę grzybów mun. Naprawdę tak
myślałam. Że znajdę w którymś z przyjaznych miejsc cienisty kąt
i umieszczę tam gałęzie czarnego bzu, które będą spokojnie sobie
butwieć, a po deszczach obsypywać się owocnikami. Że będę zbierać
uszaki, a ususzonymi dzielić się ze znajomymi miłośnikami
azjatyckiej kuchni. Mało roboty, żadnych zobowiązań, zapas
śmiesznych grzybów. Odszczekuję. Uprawa jest zupełnie bez sensu,
kiedy zna się takie miejsce jak to, które odkryłam dzisiaj.
Kiedy znajdowałam pierwsze w tym roku uszaki,
nie było ich wiele. Nawet się nie siliłam na przepis z taką garstką
grzybów, ususzone zajmowały samo dno małego słoika. Ale z dzikim
jedzeniem tak jest, że pojawia się seriami. Oczywiście zupełnie
o tym nie myślałam, jadąc na Wieś.
Byłam tu setki razy, wielokrotnie przechodziłam obok tych krzaków.
Zbliżałam się do ściany roślinności, żeby przynieść do ogniska
szczapy drewna. Patrząc w ich stronę pytałam, czy leszczyny owocują.
(Nie owocują, od lat nie.) A dziś wyszłam na spacer z nadzieją na
młodą pokrzywę i nagle zmieniłam zdanie postanawiając odwiedzić
zdziczały sad. Ścieżka prowadziła przez chaszcze za ogródkiem
warzywnym.
Pod nogami gniły jabłka, głóg łapał za ubranie, trąbiły bażanty. Bzy
wyróżniały się zielonym nalotem, porośnięte były mchem. I były
porośnięte grzybami.
Brązowe ucha rosły też na złamanych gałęziach leżących pod nogami,
gdzieniegdzie nie mogły się zdecydować co do kierunku
wysklepiania miseczkowatych owocników i każde układało się
inaczej, tradycyjne „wypukłością do góry” nie wszędzie się widać
sprawdzało.
Kształty również były różne. Guziki, muszle, czarki, fantazyjne
plechy… uszy oczywiście też. Niektóre z widocznymi żyłkami,
czasami pokryte tym samym zielonym nalotem, co gałęzie, prawie
wszystkie z aksamitnym wykończeniem kontrastującym z dotykiem.
Bo wbrew pierwszemu wrażeniu, uszaki to coś w rodzaju zimnej
i wilgotnej galaretki ze skórką. Takie świeże, po wczorajszym
deszczu są wyraźnie inne od zmarzniętych suszków sprzed dwóch
tygodni, chociaż nie ma mowy, żeby nie zorientować się, że to ten
sam gatunek.
Pnie największych drzew przy ziemi mogły mieć taki obwód, jak ja
w pasie. To dużo, jak na czarny bez, z natury badylasty
i rozgałęziony od samego dołu. Widać było ślady dzięciołów, tak
samo jak na jabłoniach.
Nawet połamane gałęzie osiki obrosły uszakami. Ale to tylko taka ciekawostka. Chodziłam od bzu do bzu i zrywałam grzyby. Bez noża, z którym trudniej byłoby o wyczucie przy oddzielaniu ich od kory. (Ciemnozielone paznokcie domyły się potem bez najmniejszego trudu.)
Zbiory udały się świetnie. Wróciłam z kilkoma kilogramami grzybowych małżowin, nie zdoławszy wyraźnie nadwyrężyć urodzaju. Ktokolwiek przyszedłby po mnie, miałby równe szanse. Tylko nikt w okolicy nie zbiera grzybów z drzew. Gospodarze nigdy o tym nie pomyśleli.
Teraz grzyby się suszą zajmując cały stół. Oby im to sprawnie szło, bo są mocno nasiąknięte wodą, a ja nie mam do dyspozycji ani kotłowni ani suszarki do grzybów. W razie czego zostaje piekarnik i patent z drewnianą łyżką w drzwiczkach.
Grzybów mnóstwo, to i fotek mnóstwo – klęska urodzaju jak nic. Przepisy znów muszą poczekać.
NIESAMOWITE! U mnie na wsi jest mnóstwo czarnego bzu, w każdym stadium życia, i nigdy nie spotkałam uszaków :-(
OdpowiedzUsuńZdjęcia są wspaniałe! Bardzo fajnie się buszuje na tym blogu...
Dziękuję. Sam bez jest bardzo pożyteczny i jadalny, jest się więc czym pocieszać przynajmniej. :)
Usuń