Wiosnę mamy bujną i z gestem, wszystko błyskawicznie się zmienia. Teraz najpiękniej jest w zdziczałym sadzie. Kwitną jabłonie i grusze, a głogi i jarzębiny szykują pąki kwiatowe, zieleni się trawa, pokrzywy jeszcze nie zdążyły urosnąć do pasa, a w słońcu nawet nie tną komary.
Stare jabłonie nie są w najlepszej formie, kilka konarów odłamało się do połowy, leżą teraz i kwitną, ale zranione drzewa nie zabliźnią już tych miejsc. Na pniach widać grzyby, a na cienkich gałązkach zwyrodnienia. Nie pamiętam, żeby w ostatnich latach ktoś zbierał owoce.
Ze złamanej gałęzi pozbierałam pąki, a właściwie szczyty gałązek razem z liśćmi. Zbiera się najdelikatniejsze liście i same pączki kwiatowe, żeby wydobyć najbogatszy aromat, ale z zerwanych gałązek nie odrywałam specjalnie kwiatów, żeby spełnić ten wymóg. Strąconą łokciem kępkę liści też dorzuciłam do torby.
Zawartość mojego bawełnianego worka jest najładniejszą herbatą świata. Większość tej urody ginie później wraz z objętością, ale na końcu ujawnia się piękno ukryte - niesamowity miodowy kolor. No i smak, wspaniale rozwijający się z czasem.
Najpierw oddzieliłam trochę różowych kulek i rozsypałam pojedynczą warstwą na tacy do ususzenia w chłodnym cieniu. Pozostałą część zbioru przygotowałam do reakcji enzymatycznych (skrótowo nazywanych fermentacją), czyli pozwoliłam im zwiędnąć, pokroiłam na koło centymetrowe kawałki i zgniotłam partiami w moździerzu. Chodzi o to, żeby liście zrobiły się wilgotne od soku, ale bez zupełnej utraty kształtu. Można oczywiście ugniatać i rolować je w dłoniach. Zamknęłam w słoiku i wstawiłam do piekarnika na 2 godziny w temperaturze 40 stopni, a potem zostawiłam tam do wystygnięcia.
Zbrązowiałe liście z zaparowanego słoika trzeba wysuszyć, ja pomogłam sobie
piekarnikiem. Metoda suszenia jest prawie dowolna, ale ponieważ herbata
będzie jeszcze dojrzewać, wchodzą w grę dość niskie temperatury. Tak samo jak z miodem, 40 lub ewentualnie 50 stopni to bezpieczna granica.
Kiedy pączki i herbata zupełnie wyschły, wymieszałam je ze sobą. Nie wszystkie, bo nie wiem jeszcze, czy nie utlenią się w kontakcie z brązem suszu. Mam nadzieję, że zachowają ten kontrast, ale na wszelki wypadek osobno przechowuję zapas.
To już właściwie wszystko, można zamykać słoik i odstawiać w ciemne miejsce, albo najpierw wybrać papierową torbę, żeby nie martwić się o niedosuszenie i rozwój pleśni. Ale ponieważ herbatę szykuję też na prezenty, postanowiłam ją przesiać. Zwykłe kuchenne sitko pomogło oddzielić większe kawałki od drobnicy, głównie pylników kwiatów. Te pozostałe śmietki zapakowałam w torebki herbaciane i trochę przypadkiem powstała wersja ekspresowa jabłoniowej herbaty.
Z całej torby surowca powstał litrowy słoik zgniotków, skurczył się później prawie o połowę, a w suszeniu stracił większość swojej wagi. Pozostała może jedna trzecia litra puchatego suszu.
Kolor już widać, a smak na razie jest jeszcze surowy, niedokończony, ale przyjemny. Dam mu się rozwijać w spokoju do jesieni. A wtedy dodam jeszcze jabłka i będzie pełnia.
Szkoda, że te herbatki tak strasznie się kurczą, bo są piękne, smaczne i takie od początku do końca - nasze :)
OdpowiedzUsuńU mnie właśnie dosuszyła się czeremcha. Teraz popijam, trochę wbrew regułom, bo powinna leżakować przynajmniej przez miesiąc, ale co tam - umierałam z ciekawości i musiałam zaparzyć jeden kubek.
To prawda, niby wiadomo, że ubędzie, ale i tak trochę szkoda.
UsuńBez spróbowania się nie liczy, przecież trzeba wiedzieć, z czym porównywać, no i uczcić nowy słoik suszu. ;)
Wypiłabym:)
OdpowiedzUsuń