Taki luty to jakby wszystkie pory roku jednocześnie. W głębszych
bruzdach ziemi leży śnieg, pokazują się pierwsze kwiaty, słońce opala
nosy, a w kątach trawnika szeleszczą brązowe liście. Ale
najbardziej chce się widzieć wiosnę.
Zakwitły już jasnota purpurowa, gwiazdnica pospolita, starzec
wiosenny, polne fiołki i – oczywiście – stokrotki. Przetacznik ma
ciągle jeszcze białe pączki, ale tylko patrzeć, jak otworzą się
i wyniebieszczą. Pokazywałam już zdjęcia społecznościowo, teraz
czas na nowalijkowy przepis.
Znacie kapary? To pączki kwiatowe kapara ciernistego w słonej octowej zalewie. Jest też inna wersja, pączki konserwowane w soli. Ale nie tylko kapary nadają się do takiego przetwarzania. Z rodzimych roślin najlepsze będą stokrotki. Wybieram samą sól, bo nie zmienia ich wiosennego kwiatowego zapachu.
stokrotkowe kapary
mały słoik pączków stokrotki
drobnoziarnista sól kamienna lub morska (u mnie różowa)
Zebrane pączki opłukać, krótko przelać wrzątkiem (bo nie wiadomo, co po nich biegało), zanurzyć w lodowatej wodzie i starannie osuszyć na papierowym ręczniku. Przesypywać w słoiku warstwy pączków solą, na koniec wymieszać wstrząsając. Słoik bez pokrywki zabezpieczony np. serwetką i gumką recepturką zostawić w ciemnym, chłodnym miejscu. Raz dziennie osuszać stokrotki i słoik, dopóki puszczają sok. Kiedy są już suche, zakręcić. Gotowe mogą stać w spiżarni kilka miesięcy.
poniedziałek, 27 lutego 2017
wtorek, 21 lutego 2017
prze-wiosna
Mamy przedwiośnie, bo na pewno już nie zimę. Może jeszcze wróci, ale powszechnego kwitnienia ignorować nie sposób – to nie ona. A była piękna. Tylko łapy marzły i czasem trzeba było wygryzać z futra zbity śnieg przeszkadzający chodzić.
Wiem, że na każdym moim zdjęciu śnieg ma inny kolor. Ale on ma właśnie różne kolory, inny w bure poranki, wieczory z czystym niebem, w cieniu iglastym, bezlistnym, na otwartej przestrzeni. Mogę to sztucznie zmienić na fotografiach, ale wolę się za każdym razem zastanowić, jaki teraz wydaje mi się śnieg i tego koloru szukać.
Wiem, że na każdym moim zdjęciu śnieg ma inny kolor. Ale on ma właśnie różne kolory, inny w bure poranki, wieczory z czystym niebem, w cieniu iglastym, bezlistnym, na otwartej przestrzeni. Mogę to sztucznie zmienić na fotografiach, ale wolę się za każdym razem zastanowić, jaki teraz wydaje mi się śnieg i tego koloru szukać.
piątek, 10 lutego 2017
kwiecistości
Dzień zrobił się wyraźnie dłuższy, ale i tak mam wrażenie, że luty to głównie zimowe wieczory, które sprzyjają czytaniu. Zwykle to oznacza beletrystykę albo literaturę faktu, od której uginają się nasze półki, ale zima to też świetny czas na czytanie o roślinach i pozasezonowy powrót do książek o wykorzystaniu tych dziko rosnących. Wiosną trzeba będzie rosnąć, latem kwitnąć, jesienią owocować… a spokój i chwila na myślenie o tym wszystkim jest teraz.
Chętnie wracam do ulubionych książek o dzikich roślinach jadalnych, ale tym razem wzięłam się za coś nowego w mojej biblioteczce. „Kwiaty w kuchni” to książka (a właściwie broszura) o formie nawiązującej do dodatków kulinarnych czasopism, zarówno pod względem graficznym, jak i językowym. Krótkie akapity, śródtytuły, trzy łamy i rozdziały opatrzone etykietą Ekstra albo Info stwarzają bardzo gazetowe wrażenie.
To kolejny przekład z niemieckiego, zaczynam nawet wyrabiać sobie ogólny pogląd o stylu germańskich publikacji, które niezależnie od tłumacza skłaniają się ku nomen omen kwiecistym ozdobnikom. Mamy tu mnóstwo egzaltacji, wykrzyknień i arkadyjskich motywów, a zaraz obok wyliczenia związków chemicznych. Konieczny będzie cytat.
„Bogowie wiedzieli: bogactwo kwietnych zapachów i kolorów stanowi życiodajną siłę w czystej postaci. Nic dziwnego zatem, że nektar – samo serce kwiatu – nosi nazwę napoju bogów! Spróbuj zanurzyć nos we wnętrzu kwiatu – przekonasz się, że w następnym życiu zapragniesz być motylem, żeby móc przelatywać z kwiatu na kwiat i spijać cudowny nektar. Jednak raju możemy zaznać już teraz – wystarczy na powrót zaznajomić się ze światem jadalnych skarbów, z kwietnymi dziećmi z zaczarowanego ogrodu Frei. Roślinne potomstwo tej germańskiej bogini miłości i domowego szczęścia dysponuje zadziwiającym bogactwem witamin i minerałów (…).”
Mitologia germańska miesza się z grecką, a historia Minte została opisana dwukrotnie, dla zapamiętania. Niektóre nazwy potraw są efektem tego samego natchnienia: randka stokrotki z mniszkiem, sałatka z kwiecistym płomieniem, pokarm nimf, nagietki w ukryciu, zapiekanka na nieśmiałość, sposób na diabła, sen kwiatów letnich, pozdrowienia do czarnego bzu i tak dalej.
Autorka jest pielęgniarką, prowadzi kursy zielarskie i pisze książki. Stworzyła aplikację na Androida z opisami 116 roślin leczniczych (kosztuje 27 zł, ale istnieje tylko niemiecka wersja językowa).
Jadalnych roślin opisanych w książce jest tylko 14, do tego 65 przepisów, ale faktycznie receptury dotyczą głównie kwiatów. We wstępnych rozdziałach (str. 6–7) podaje szerszą listę jadalnych kwiatów, a kawałek dalej (str. 10–11) coś naprawdę przydatnego – krótki opis ich smaku i zastosowań. Może tylko ze słodyczą i łagodnością liliowców bym się nie zgodziła, ale smak to przecież bardzo subiektywne odczucie.
Układ książki wygląda tak: publicystyka, przepisy, „portrety” roślin. Po każdym z tych działów jest dodatkowy tekst „ekstra”. Zamiast indeksu albo konwencjonalnej bibliografii są „pomocne adresy” kilku niemieckich firm, „polecane lektury” czyli kilka niemieckich książek i zastrzeżenie, że wydawnictwo i autorka nie ponoszą odpowiedzialności cywilnej za błędy, szkody i wypadki. A skoro jesteśmy przy błędach…
Może nie są szkodliwe w tym sensie, że nie zagrażają życiu, ale są różnorodne i jest ich wiele.
Na przykład nazwanie kardamonu „orientalną rzeżuchą”. Wiem, skąd się wzięło – nazwa rodzajowa rukwi zwanej rzeżuchą wodną Cardamine pochodzi od Greków, którym jej pikantny smak skojarzył się z kardamonem – ale nie powinno w ogóle wystąpić.
Przez całą treść przewija się zamienne stosowanie słów: kwiaty, listki i płatki. Zamiana płatka z kwiatkiem w przypadku kwiatostanów roślin złożonych byłoby zupełnie zrozumiała, ale czasem kwiatami naprawdę nazywane są liście (i na odwrót). Odkręcanie tego podczas czytania wymaga sporego skupienia. Długo głowiłam się też, czym są „sekundarne soki roślinne” i wyszło mi, że musi chodzić o wtórne substancje roślinne. Językowych potknięć jest dużo więcej, takich w rodzaju „kwiaty owoców cytrusowych”, ale też brakujących lub niewłaściwie użytych słów. Niebagatelne nie znaczy niebanalne, funkcja roślin może być okrywowa, ale nie płożąca, a cynk jest metalem, naprawdę. Uff.
Przydałoby się też lepsze opisanie oregano, podanie pełnych nazw tymianków i usunięcie sugestii, że szafran produkuje się z nagietków.
I jeszcze jedno dementi. Chronione rośliny są chronione całe, zbiór kwiatów jest tak samo nielegalny, jak korzeni i liści. W Niemczech nie? Od tego jest redaktor, żeby poprawić albo skomentować różnicę.
Wobec tego wszystkiego, zaufanie do samych przepisów mam ograniczone. Tym bardziej, że czasem nie wiadomo, czy użyć białka czy jajka, dwa gramy zmielonych migdałów jako cała mąka w biszkopcie nie brzmią prawdopodobnie, a galaretki składają się głównie z cukru żelującego. Wolę nie sprawdzać (na gościach), czy dziwne lody bez mieszania to błąd, czy tak miało być. Bo z całej książki wynika, że gotuje się głównie dla gości, aby ich zaskoczyć, przyciągnąć uwagę, zachwycić itp.
Dla kogo? (Gdy czasem) młodych polonistek. Cała reszta czyta i gotuje na własną odpowiedzialność.
W kategorii DZIKIE GOTOWANIE W DOMU –> 4/10.
Bühring Ursel (2016). Kwiaty w kuchni. Bellona SA. Warszawa
Chętnie wracam do ulubionych książek o dzikich roślinach jadalnych, ale tym razem wzięłam się za coś nowego w mojej biblioteczce. „Kwiaty w kuchni” to książka (a właściwie broszura) o formie nawiązującej do dodatków kulinarnych czasopism, zarówno pod względem graficznym, jak i językowym. Krótkie akapity, śródtytuły, trzy łamy i rozdziały opatrzone etykietą Ekstra albo Info stwarzają bardzo gazetowe wrażenie.
To kolejny przekład z niemieckiego, zaczynam nawet wyrabiać sobie ogólny pogląd o stylu germańskich publikacji, które niezależnie od tłumacza skłaniają się ku nomen omen kwiecistym ozdobnikom. Mamy tu mnóstwo egzaltacji, wykrzyknień i arkadyjskich motywów, a zaraz obok wyliczenia związków chemicznych. Konieczny będzie cytat.
„Bogowie wiedzieli: bogactwo kwietnych zapachów i kolorów stanowi życiodajną siłę w czystej postaci. Nic dziwnego zatem, że nektar – samo serce kwiatu – nosi nazwę napoju bogów! Spróbuj zanurzyć nos we wnętrzu kwiatu – przekonasz się, że w następnym życiu zapragniesz być motylem, żeby móc przelatywać z kwiatu na kwiat i spijać cudowny nektar. Jednak raju możemy zaznać już teraz – wystarczy na powrót zaznajomić się ze światem jadalnych skarbów, z kwietnymi dziećmi z zaczarowanego ogrodu Frei. Roślinne potomstwo tej germańskiej bogini miłości i domowego szczęścia dysponuje zadziwiającym bogactwem witamin i minerałów (…).”
Mitologia germańska miesza się z grecką, a historia Minte została opisana dwukrotnie, dla zapamiętania. Niektóre nazwy potraw są efektem tego samego natchnienia: randka stokrotki z mniszkiem, sałatka z kwiecistym płomieniem, pokarm nimf, nagietki w ukryciu, zapiekanka na nieśmiałość, sposób na diabła, sen kwiatów letnich, pozdrowienia do czarnego bzu i tak dalej.
Autorka jest pielęgniarką, prowadzi kursy zielarskie i pisze książki. Stworzyła aplikację na Androida z opisami 116 roślin leczniczych (kosztuje 27 zł, ale istnieje tylko niemiecka wersja językowa).
Jadalnych roślin opisanych w książce jest tylko 14, do tego 65 przepisów, ale faktycznie receptury dotyczą głównie kwiatów. We wstępnych rozdziałach (str. 6–7) podaje szerszą listę jadalnych kwiatów, a kawałek dalej (str. 10–11) coś naprawdę przydatnego – krótki opis ich smaku i zastosowań. Może tylko ze słodyczą i łagodnością liliowców bym się nie zgodziła, ale smak to przecież bardzo subiektywne odczucie.
Układ książki wygląda tak: publicystyka, przepisy, „portrety” roślin. Po każdym z tych działów jest dodatkowy tekst „ekstra”. Zamiast indeksu albo konwencjonalnej bibliografii są „pomocne adresy” kilku niemieckich firm, „polecane lektury” czyli kilka niemieckich książek i zastrzeżenie, że wydawnictwo i autorka nie ponoszą odpowiedzialności cywilnej za błędy, szkody i wypadki. A skoro jesteśmy przy błędach…
Może nie są szkodliwe w tym sensie, że nie zagrażają życiu, ale są różnorodne i jest ich wiele.
Na przykład nazwanie kardamonu „orientalną rzeżuchą”. Wiem, skąd się wzięło – nazwa rodzajowa rukwi zwanej rzeżuchą wodną Cardamine pochodzi od Greków, którym jej pikantny smak skojarzył się z kardamonem – ale nie powinno w ogóle wystąpić.
Przez całą treść przewija się zamienne stosowanie słów: kwiaty, listki i płatki. Zamiana płatka z kwiatkiem w przypadku kwiatostanów roślin złożonych byłoby zupełnie zrozumiała, ale czasem kwiatami naprawdę nazywane są liście (i na odwrót). Odkręcanie tego podczas czytania wymaga sporego skupienia. Długo głowiłam się też, czym są „sekundarne soki roślinne” i wyszło mi, że musi chodzić o wtórne substancje roślinne. Językowych potknięć jest dużo więcej, takich w rodzaju „kwiaty owoców cytrusowych”, ale też brakujących lub niewłaściwie użytych słów. Niebagatelne nie znaczy niebanalne, funkcja roślin może być okrywowa, ale nie płożąca, a cynk jest metalem, naprawdę. Uff.
Przydałoby się też lepsze opisanie oregano, podanie pełnych nazw tymianków i usunięcie sugestii, że szafran produkuje się z nagietków.
I jeszcze jedno dementi. Chronione rośliny są chronione całe, zbiór kwiatów jest tak samo nielegalny, jak korzeni i liści. W Niemczech nie? Od tego jest redaktor, żeby poprawić albo skomentować różnicę.
Wobec tego wszystkiego, zaufanie do samych przepisów mam ograniczone. Tym bardziej, że czasem nie wiadomo, czy użyć białka czy jajka, dwa gramy zmielonych migdałów jako cała mąka w biszkopcie nie brzmią prawdopodobnie, a galaretki składają się głównie z cukru żelującego. Wolę nie sprawdzać (na gościach), czy dziwne lody bez mieszania to błąd, czy tak miało być. Bo z całej książki wynika, że gotuje się głównie dla gości, aby ich zaskoczyć, przyciągnąć uwagę, zachwycić itp.
Dla kogo? (Gdy czasem) młodych polonistek. Cała reszta czyta i gotuje na własną odpowiedzialność.
W kategorii DZIKIE GOTOWANIE W DOMU –> 4/10.
Bühring Ursel (2016). Kwiaty w kuchni. Bellona SA. Warszawa
niedziela, 5 lutego 2017
nie bój buki
Za nami wielkie zmiany mieszkaniowe, małe graficzne i coś
z dziedziny komunikacji – powstał fejsbukowy fanpejdż Idę
i myślę. Można klikać z prawej na niebieską eFkę. –––>
sobota, 4 lutego 2017
zmieniam na-wyki
Od kiedy przeprowadziliśmy się na wieś, Miasto czeka, Miasteczko jest dalej niż kiedykolwiek. Blisko jest Powiat. A niedaleko ratusza sklepik z ziarnami. Żyto, sorgo, gryka, wyka… Miałam w planie zebrać kiedyś nasion dzikiej wyki do eksperymentów, ale jedyne obiecujące ilościowo stanowiska jakie namierzyłam, były położone blisko dróg. Na razie mam kupną wykę siewną – całe 2,50 zł za kilogram.
Wyka siewna (Vicia sativa) to jadalna roślina strączkowa. Ma kuliste ziarna wielkością zbliżone do soczewicy. Rozpadają się na połówki, zupełnie jak groch. Uprawia się ją powszechnie, ale nie dla celów przemysłu spożywczego, tylko na paszę. Zielone części jedzą głównie przeżuwacze, nasionami karmi się drób. Szczególnie ujął mnie jeden opis. „Niezbyt smaczna, nie bardzo strawna, za to wyjątkowo pożywna.” Plotki głoszą, że jest zbyt gorzka dla koni – to zależy od odmiany, bo są takie pozbawione goryczy. A co do pożywności, zawiera tyle samo przyswajalnego białka, co soczewica, więcej od fasoli i grochu. Mówi się też, że może być szkodliwa, jednak większość odmian uprawnych zostało pozbawionych nie tylko gorzkiej wicjaniny, ale też problematycznych alkaloidów, żeby nawet przy sporych ilościach paszy nie szkodziły zwierzętom. Z kolei saponiny usuwa się w przygotowaniu razem z odlewaną wodą. Kto ciągle nieprzekonany, niech sprawdzi, że wyką jest także bób.
Żeby uzdatnić nasiona do spożycia, moczy się je w zimnej wodzie kilkanaście godzin, odlewa wodę (będzie mętna), i gotuje w dwóch etapach. Zalewa świeżą zimną wodą i gotuje przez godzinę, a potem odlewa (będzie ciemna) i zalewając ziarna nową – tym razem gorącą – wodą, gotuje znów godzinę. Tylko trochę więcej roboty niż z grochem, ale za to wykę trudniej przypalić. To wersja ostrożnościowa, bo odmiany sprawdzone wcześniej na sobie i łagodne w smaku można próbować preparować krócej.
Ugotowana wyka jest bardzo podobna w smaku do soczewicy i z powodzeniem może ją zastąpić we wszystkich potrawach. Bardzo dobrze łączy się z przyprawami, tak jak cieciorka, dlatego daje prawie nieograniczone możliwości przyrządzania.
chrupki z wyki
szklanka suchych nasion wyki
woda
łyżka oleju rzepakowego lub słonecznikowego
1/2 łyżeczki soli
drobno zmielone przyprawy: papryka, czosnek, tymianek, pieprz, nasiona kolendry, oregano
(lub ulubiona mieszanka – uwaga na sól w składzie!)
Nasiona namoczyć w przeddzień. Po kilkunastu godzinach moczenia odlać wodę, zalać od nowa zimną i gotować godzinę. Po tym czasie zagotować w czajniku wodę, wykę ponownie odlać, zalać wrzątkiem i znów godzinę gotować. Następnie odcedzić i osuszyć. Nasiona wymieszać z olejem i przyprawami – delikatnie, żeby nie zgnieść ziaren. Wysypać na wyłożoną papierem blachę; taka ilość powinna pokryć ją równomiernie pojedynczą warstwą. Piec 35–40 minut w 200 stopniach. Większość piekarników rozgrzewa się nierównomiernie, więc dobrze czasem chrupki przemieszać, zwłaszcza pod koniec pieczenia. Są gotowe, kiedy przyjemnie chrupią.
Wyka siewna (Vicia sativa) to jadalna roślina strączkowa. Ma kuliste ziarna wielkością zbliżone do soczewicy. Rozpadają się na połówki, zupełnie jak groch. Uprawia się ją powszechnie, ale nie dla celów przemysłu spożywczego, tylko na paszę. Zielone części jedzą głównie przeżuwacze, nasionami karmi się drób. Szczególnie ujął mnie jeden opis. „Niezbyt smaczna, nie bardzo strawna, za to wyjątkowo pożywna.” Plotki głoszą, że jest zbyt gorzka dla koni – to zależy od odmiany, bo są takie pozbawione goryczy. A co do pożywności, zawiera tyle samo przyswajalnego białka, co soczewica, więcej od fasoli i grochu. Mówi się też, że może być szkodliwa, jednak większość odmian uprawnych zostało pozbawionych nie tylko gorzkiej wicjaniny, ale też problematycznych alkaloidów, żeby nawet przy sporych ilościach paszy nie szkodziły zwierzętom. Z kolei saponiny usuwa się w przygotowaniu razem z odlewaną wodą. Kto ciągle nieprzekonany, niech sprawdzi, że wyką jest także bób.
Żeby uzdatnić nasiona do spożycia, moczy się je w zimnej wodzie kilkanaście godzin, odlewa wodę (będzie mętna), i gotuje w dwóch etapach. Zalewa świeżą zimną wodą i gotuje przez godzinę, a potem odlewa (będzie ciemna) i zalewając ziarna nową – tym razem gorącą – wodą, gotuje znów godzinę. Tylko trochę więcej roboty niż z grochem, ale za to wykę trudniej przypalić. To wersja ostrożnościowa, bo odmiany sprawdzone wcześniej na sobie i łagodne w smaku można próbować preparować krócej.
Ugotowana wyka jest bardzo podobna w smaku do soczewicy i z powodzeniem może ją zastąpić we wszystkich potrawach. Bardzo dobrze łączy się z przyprawami, tak jak cieciorka, dlatego daje prawie nieograniczone możliwości przyrządzania.
chrupki z wyki
szklanka suchych nasion wyki
woda
łyżka oleju rzepakowego lub słonecznikowego
1/2 łyżeczki soli
drobno zmielone przyprawy: papryka, czosnek, tymianek, pieprz, nasiona kolendry, oregano
(lub ulubiona mieszanka – uwaga na sól w składzie!)
Nasiona namoczyć w przeddzień. Po kilkunastu godzinach moczenia odlać wodę, zalać od nowa zimną i gotować godzinę. Po tym czasie zagotować w czajniku wodę, wykę ponownie odlać, zalać wrzątkiem i znów godzinę gotować. Następnie odcedzić i osuszyć. Nasiona wymieszać z olejem i przyprawami – delikatnie, żeby nie zgnieść ziaren. Wysypać na wyłożoną papierem blachę; taka ilość powinna pokryć ją równomiernie pojedynczą warstwą. Piec 35–40 minut w 200 stopniach. Większość piekarników rozgrzewa się nierównomiernie, więc dobrze czasem chrupki przemieszać, zwłaszcza pod koniec pieczenia. Są gotowe, kiedy przyjemnie chrupią.
środa, 1 lutego 2017
(keine) Ernte am Wegrand
Na ile zdołałam przetłumaczyć niemiecki tytuł „Ernte am Wegrand”,
chodziło o zbiory przy drodze. Polski wydawca słusznie
zaingerował i na okładce znalazła się taka wersja „Dzikie
rośliny: zioła, owoce i kwiaty”.
Na początku książki znajdują się rozdziały o samym zbiorze, surowcu świeżym, konserwowaniu i przetwarzaniu na zapas, leczeniu ziołami i farbowaniu wełny. Wełnę można było spokojnie pominąć, leczenie z kolei trochę rozbudować, bo 5 stron (razem ze sposobami na mole) niewiele wnosi. Te dwa o przygotowaniu zebranych roślin czyta się, jak wciągający, merytoryczny artykuł.
Rośliny przedstawione są alfabetycznie, chociaż bez czarny pojawia się pod D jak dziki, podobnie róża, a świerk pod J jak jodła. W sumie 44 gatunki. Opisy roślin utrzymane są w stylu publicystycznym, pomijają kluczowe cechy gatunków przydatne przy ich oznaczaniu, a skupiają się raczej na tradycyjnym wykorzystaniu. Do każdego opisu przyporządkowana jest co najmniej jedna fotografia, a niektóre mają dodatkowe rady, przepisy i ryciny. Przepisów kulinarnych wyróżnionych w tekście jest mniej niż 80, ale instrukcje pojawiają się też w akapitach o użytkowaniu.
Na samym końcu są tabele opisujące zastosowanie roślin i kalendarz zbioru różnych ich części (nie wiadomo czemu bez jodły i świerka) oraz niemiecka bibliografia i indeks polskich nazw gatunkowych wymieszanych z różnymi hasłami.
Trafiają się głupie błędy np. zdjęcie borówki amerykańskiej ilustrujące hasło o czarnej jagodzie albo opis barwnika jako rozpuszczającego tłuszcze, a nie rozpuszczalnego w tłuszczach. Sporo drobnych i większych nieścisłości: kwas pruski w pestkach zamiast związków cyjanogennych, określenia przeziębienie i grypa stosowane zamiennie, płukanka do włosów, która okazuje się wcierką, zbiór młodych ziemniaków wiosną, podczas gdy rodzime pojawiają się dopiero około lipca itd.
Autorzy mają dziwne przekonania, że ziołowe herbaty koniecznie się słodzi, a sok brzozowy najlepszy jest ze sklepu ze zdrową żywnością i zachęcają do przesadzania czosnku niedźwiedziego z lasu do ogrodów (to akurat niezgodne z prawem). Chodzenie po rezerwacie w poszukiwaniu leśniczego, który chętnie odpowie na pytanie, co można tam zbierać, też brzmi absurdalnie.
Dla kogo? Takich, co mają jeszcze miejsce w spiżarni, a rośliny rozpoznają sami.
W kategorii DZIKIE GOTOWANIE W DOMU –> 5/10.
Recht Christine, Wetterwald Max F. (2010). Dzikie rośliny: zioła, owoce i kwiaty. Zbiór i zastosowanie. Bauer-Weltbild Media. Warszawa
Na początku książki znajdują się rozdziały o samym zbiorze, surowcu świeżym, konserwowaniu i przetwarzaniu na zapas, leczeniu ziołami i farbowaniu wełny. Wełnę można było spokojnie pominąć, leczenie z kolei trochę rozbudować, bo 5 stron (razem ze sposobami na mole) niewiele wnosi. Te dwa o przygotowaniu zebranych roślin czyta się, jak wciągający, merytoryczny artykuł.
Rośliny przedstawione są alfabetycznie, chociaż bez czarny pojawia się pod D jak dziki, podobnie róża, a świerk pod J jak jodła. W sumie 44 gatunki. Opisy roślin utrzymane są w stylu publicystycznym, pomijają kluczowe cechy gatunków przydatne przy ich oznaczaniu, a skupiają się raczej na tradycyjnym wykorzystaniu. Do każdego opisu przyporządkowana jest co najmniej jedna fotografia, a niektóre mają dodatkowe rady, przepisy i ryciny. Przepisów kulinarnych wyróżnionych w tekście jest mniej niż 80, ale instrukcje pojawiają się też w akapitach o użytkowaniu.
Na samym końcu są tabele opisujące zastosowanie roślin i kalendarz zbioru różnych ich części (nie wiadomo czemu bez jodły i świerka) oraz niemiecka bibliografia i indeks polskich nazw gatunkowych wymieszanych z różnymi hasłami.
Trafiają się głupie błędy np. zdjęcie borówki amerykańskiej ilustrujące hasło o czarnej jagodzie albo opis barwnika jako rozpuszczającego tłuszcze, a nie rozpuszczalnego w tłuszczach. Sporo drobnych i większych nieścisłości: kwas pruski w pestkach zamiast związków cyjanogennych, określenia przeziębienie i grypa stosowane zamiennie, płukanka do włosów, która okazuje się wcierką, zbiór młodych ziemniaków wiosną, podczas gdy rodzime pojawiają się dopiero około lipca itd.
Autorzy mają dziwne przekonania, że ziołowe herbaty koniecznie się słodzi, a sok brzozowy najlepszy jest ze sklepu ze zdrową żywnością i zachęcają do przesadzania czosnku niedźwiedziego z lasu do ogrodów (to akurat niezgodne z prawem). Chodzenie po rezerwacie w poszukiwaniu leśniczego, który chętnie odpowie na pytanie, co można tam zbierać, też brzmi absurdalnie.
Dla kogo? Takich, co mają jeszcze miejsce w spiżarni, a rośliny rozpoznają sami.
W kategorii DZIKIE GOTOWANIE W DOMU –> 5/10.
Recht Christine, Wetterwald Max F. (2010). Dzikie rośliny: zioła, owoce i kwiaty. Zbiór i zastosowanie. Bauer-Weltbild Media. Warszawa
Subskrybuj:
Posty (Atom)