Kwitną fiołki. Wspominam więc, jak dorobiłam się największych zakwasów mięśni nóg, rąk, grzbietu i brzucha na raz. I to nie były biegówki.
Wracałam pieszo od dentysty, zetrzy kilometry. Na niezasiedlonej działce za rozwalonym płotem błyskało coś fioletowo pod warstwą jesiennych liści. Zebrałam kilka garstek fiołków z myślą o jakimś deserze. A trochę dalej znalazłam miejsce, w którym fiołki tworzyły murawę. Kwitły i pachniały. Po jakichś dwóch godzinach wypadów i skłonów miałam serdecznie dosyć, a w torbie trzy litry kwiatów, które z minuty na minutę opadały i więdły.
Czekało mnie jeszcze drylowanie. Żeby dały się rozgotować na konfiturę, trzeba było oddzielić płatki od zielonych części. Zeszło się. Zważone przesmażyłam z taką samą ilością cukru i sokiem z cytryny – dla zachowania koloru i zbalansowania smaku. Najtrudniejsze było dalej: powstał jeden słoiczek. Jeden. Maleńki. Na osłodę przy zakwasach.
Małą część całych kwiatów utopiłam w cukrze pudrze. Wystarczyło nie zakręcać słoika, aż przeschły, żeby mieć pachnący dodatek do herbaty. Wprawdzie aromat raczej ginie w mocnym naparze, ale kwiaty się otwierają pod wpływem wody i wyglądają znowu jak fiołki a nie małe upudrowane pokurcze.
Fiołki <3 <3
OdpowiedzUsuńAle chyba szkoda by mi było aż tyle zrywać. a dasz kiedyś spróbowac konfitury? plis plis plis?
Pewnie! Sezon trwa, więc kwiatów do jedzenia nam nie zabraknie. ;)
OdpowiedzUsuń