Wyprawiłam się do szwedzkiego sklepu po butelki. Takie z białym korkiem, gumką i metalowym zapięciem. Bzy na łące, za którą daleko widać niebieskie magazyny, już przekwitły, więc nie kusiło zbieranie kwiatów na kolejny baniak musującego napoju. Jeden stał w szafie czekając na rozlewanie, a butelek zabrakło. W ostatnich wolnych kilka dni wcześniej zamknęłam zapas bzowego syropu.
Zanim wyszłam z brzękającym plecakiem, obejrzałam szwedzkie towary eksportowe: sok, syrop i dżem bzowy z pomarańczami. Tematyczny zbieg okoliczności, a w składzie napojów woda, cukier, ekstrakt z kwiatów "bzu szwedzkiego", kwas e-cośtam, więc koncepcja znajoma.
syrop z kwiatów czarnego bzu
4 litry wody mineralnej
szklanka cukru
szklanka octu jabłkowego
3/4 litra (ciasno upchanych) kwiatów bzu pozbawionych łodyżek
Cukier rozpuścić w wodzie, dodać ocet, potem kwiaty. Odstawić na dobę w chłodne miejsce, a po tym czasie przecedzić i zlać do wyparzonych butelek. Pić kilkakrotnie rozcieńczony.
Kwiatów nie trzeba myć ani płukać.
Taka ilość składników idealnie mieści się w dużej butli po wodzie mineralnej.
bzowy napój musujący
4 litry wody mineralnej
kilkanaście dużych kwiatostanów bzu
0,5 kg cukru
3 cytryny
łyżka octu winnego
Litr wody doprowadzić do wrzenia, dodać cukier. Mieszać dopóki cukier się nie rozpuści, wystudzić. Cytryny sparzyć i otrzeć skórkę, a następnie pokroić w plasterki. Wymieszać wszystkie składniki. Odstawić w ciemne, chłodne miejsce na minimum 5 dni, może być tydzień. W tym czasie zajdzie pierwszy etap fermentacji, można go rozpoznać po gromadzącej się na wierzchu pianie. Odcedzić i przelać do wyparzonych butelek z zamknięciem typu weck. Przechowywać w niskiej temperaturze. Otwierać nie wcześniej niż po miesiącu, koniecznie wcześniej schłodzony w lodówce – spodziewać się szampańskiego wystrzału.
Nie ma potrzeby dodawać drożdży winnych, na kwiatach bzu naturalnie żyją drożdże i to one zadbają o zawartość napoju. Żeby przeżyły, ważne jest wystudzenie syropu cukrowego.
Przepisy kiedyś się przyplątały. Sam pomysł jest bardzo eksploatowany przez Brytyjczyków (i jak się okazało Szwedów). O wyborze wariantu zadecydowało większe zaufanie do owocowego octu niż krystalicznego kwasku cytrynowego.
I się przeliczyłam, albo raczej rozczarowałam, oba płyny wyszły dla mnie zdecydowanie za kwaśne, chociaż jako baza do napojów znalazły swoich entuzjastów. Kwestia smaku. Z brytyjską skalą kwaśności mi trochę nie po drodze.
Nie obyło się też bez katastrofy, kiedy otwierana butelka – o temperaturze pokojowej, wbrew moim dramatycznym ostrzeżeniom – wystrzeliła fontanną nie dając się ponownie zamknąć. Tuż przed zaplanowanym wyjściem z domu na dwa tygodnie. Początek wypadu opóźnił się nam o prawie dwie godziny, bo tyle zajęło doprowadzenie do porządku kuchni.
No i jeszcze o butelkach. Niestety nie są na tyle szczelne, żeby móc je sensownie przetransportować z zawartością na przykład samochodem, nie wspominając choćby o podróży transportem zbiorowym z musującym napojem w plecaku. Dopóki stoją, sprawdzają się idealnie, ale przypadkowe poruszenie korkiem groziłoby wyciekiem albo raczej spektakularną dekompresją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz