Po czterech dniach czekania na kiełki wiesiołkowe nie dawałam im większych szans. Nie drgnęły. Im twardsze nasiona i więcej namaczania, tym większe niebezpieczeństwo, że pleśń je dorwie wcześniej niż chęć życia. Te dziki powinny były mieć wolę walki, ale kto je tam wiedział.
Dziś minął tydzień i muszę oddać im sprawiedliwość. Żyją. Odszczekuję obawy i szczerzę kły (na aparat).
Wiesiołki są jeszcze małe i wiotkie. Rosną dużo wolniej niż na przykład wysiana w tym samym czasie rzeżucha, o której zdążyliśmy już zapomnieć. A smakują trochę jak lucerna, ale trudno to porównać.
Lokalne mistrzostwo zielonej determinacji należy się melisce. Została już doszczętnie zjedzona, zostawiona sama na wakacje i porządnie zawiana mrozem przy wietrzeniu kuchni. I ciągle jej się chce.
ciekawy wpis
OdpowiedzUsuń