Jakiś czas temu na stacji PKP spotkałam Jo. Ona też jest z Miasta i miasteczka, ale to nie takie proste wziąć i się spotkać. Wieczór, poczekalnia, gadanie o ostatniej naszej działalności.
– … i trochę zajęłam się permakulturą.
– Stabilizujesz się, ja na razie jem dzikie, nie uprawiam.
– Dzikie? A nie boisz się skażenia?
– Konkretnie skażenia roślin? Raczej nie. Na pewno gorsze jest to, czym oddychamy.
– No, skażenia ołowiem. To koniecznie jedz taką roślinkę, co odtruwa z ołowiu: kurdebanek.
Bluszczyk kurdybanek (Glechoma hederacea) to wielki nieobecny mojego dzieciństwa. Jak to się stało, że nie kojarzę z tamtych czasów jego ostrego, jakby kamforowego zapachu? Nie wiem, czy to możliwe, żeby nie rósł w okolicy, choć mało żyzna gleba i miejskie warunki mogły mu nie służyć. Może też uważałam go za jakąś odmianę jasnoty i w ogóle nic ciekawego.
We wtorek mama i sąsiadka rozmawiały o chwastach. Po tej rozmowie dostałam torbę sąsiedzkiego kurdybanka z przykazaniem, żeby uważać, nie rozsiać u siebie, a jak mi zabraknie, sąsiadów odwiedzić i zebrać sobie więcej, pomagając walczyć z uprzykrzonym zielskiem. Ususzyłam, będzie na zimę.
A dziś mmsowo oznaczałam rośliny dla Ad. Ona wysyła fotki, ja odsyłam nazwy i określam jadalność, potem Ad sprawdza, czy wolno jeść królom. Kurdybanka nie wolno, ale w sumie nie wiadomo czy na pewno i dlaczego (analogia do koni mnie nie przekonuje). Kurdebalans.
lubie takie blogi niecodzienne
OdpowiedzUsuń