Większość surwiwalowych zamienników kawy jest niepijalna – albo mdła, albo mordę wykręca. Każdy kto ługował przez 3 dni żołędzie a potem prażył je i mielił, by na końcu wylać otrzymany towar do kibla pewnie wie o czym mówię.
Wysz
Wiem. I ciągle myślę, że cokolwiek pcha ludzkość do osobistego sprawdzania przydatności każdego towaru, jest to jedna z jej najgenialniejszych cech.
To zdecydowanie nie był rok na żołędzie, w każdym razie nie w okolicy Miasteczka. Przez godzinę pod czerwonymi dębami Wielkiego Krzuna udało mi się zebrać niewiele ponad litr, z czego – jak później wyszło – około połowa była robaczywa. Na miejscu nie miałam czasu robić selekcji, więc do torby szły prawie wszystkie. Dzięki temu wiem, że jednak zdarzają się wśród zaczapkowanych nierobaczywe wyjątki. Swoją drogą chętnie poczytałabym o mechanizmie, który powoduje odrzucanie zaatakowanych przez szkodniki żołędzi razem z miseczką i gałązką, na której wyrosły. Czyżby uszkodzony owoc wydzielał substancje wstrzymujące kanały odżywiania, jakby informując roślinę, że nie warto w niego inwestować?
Umyte żołędzie zostały obrane. Najlepsza technologia to krojenie ich na pół i wyłuskiwanie stołowym nożem, bo używanie dziadka do orzechów albo młotka zgniata nasiona. Krojenie za to trochę tępi nóż, ale coś za coś. Sensowne kawałki są mniej problematyczne przy kilkakrotnym namaczaniu niż drobne okruchy. Sposoby odgoryczania są co najmniej trzy: tradycyjne wypłukiwanie w strumieniu lub jeziorze, równie tradycyjne ługowanie popiołem i wymyślone przez Małgorzatę z trochę innej cukierni zastosowanie roztworu sody. Tym razem spróbowałam z sodą. Do tej ilości dopasowałam proporcję: niecały litr wody z łyżeczką sody. Już po godzinie woda stała się ciemnobrązowa.
Takie świeże namoczone żołędzie fajnie i zaskakująco pachną. Orzechowo-owocowo. Podobno wody wcale nie musi być dużo, za to ważne, żeby ją często zmieniać, na przykład raz na dobę. Jest jeszcze jedna ważna kwestia – rezerwacja miejsca w lodówce – zbyt wysoka temperatura grozi szukaniem po necie informacji o wykorzystaniu kiszonych żołędzi. Ponieważ kiedyś sprawdziłam ten etap, od razu napiszę, że to co da się znaleźć, ogranicza się do ostrzeżeń, żeby nie przekraczać 24°C. Jeśli chce się z nich zrobić mąkę. A to w sumie wcale nie jest takie oczywiste. Jakby tak uzyskać zakwas? Albo, skoro Amerykanie marynują surowe żołędzie w occie, spróbować właśnie kiszonki? Pomysłów dużo, żołędzi mało. Akurat tyle, żeby sprawdzić tą sodę.
Jak widać, wszystko było wiadome, technologia opracowana, eksperyment rozpisany. Początkowo nawet fotografowałam zmiany. Dzień pierwszy, drugi, trzeci… woda ciemna, żołędzie chrupiące i gorzkie jak diabli. Dziesiąty, piętnasty, paczka sody później… woda ciemna, żołędzie ciągle niejadalne i efekt hummusu*. Rozgryzione żołędzie zamieniają się w mączystą papkę, gorycz nie zniknęła zupełnie.
Do tej pory nie chce mi się powtórzyć eksperymentu, żeby sprawdzić, czy to krzunowe czerwone dęby wyjątkowo dobrze chronią się przed wyjadaniem owoców czy jednak moja realizacja pomysłu z sodą była do dupy. A na pamiątkę zupełnie nieprzydatne zdjęcia. Dzień pierwszy, dzień drugi, paczka sody później.
*Wystarczy poszukać w necie przepisu na hummus, żeby znaleźć się w strefie sporu o sodę dodawaną do namaczania cieciorki przed gotowaniem. Jedna strona twierdzi, że to tradycyjne rozwiązanie, które pomaga uzyskać nieosiągalną innymi metodami gładką konsystencję pasty. Antagoniści wytykają tamtym chodzenie na łatwiznę, a potrawie nienaturalność i trudny do zabicia smak sody.
no coś pysznego
OdpowiedzUsuń