Z foodsharingiem najpierw zetknęłam się na zagranicznych kempingach. Często we wspólnej kuchni było miejsce, gdzie można było zostawić ewentualny nadmiar jedzenia i oczywiście poczęstować się czymś. Właśnie tak po raz pierwszy spróbowałam komosy ryżowej, a właściwie
białej kaszy zapakowanej w woreczek strunowy bez żadnego podpisu. Turystyczny kontekst sprawiał, że pomysł obejmował też butle gazowe, a jednym z najczęściej pozostawianych artykułów były ledwo napoczęte paczki soli i cukru. Czasami do dzielenia się jedzeniem służył duży regał podzielony na kategorie, innym razem niewielki koszyk. Traktowałam to zwykle jako możliwość skorzystania z większego bogactwa przypraw, niż zabrane ze sobą, ale pamiętam też jedno pole namiotowe, gdzie można byłoby się obyć w ogóle bez kupowania prowiantu. Wszystko po to, żeby nie taszczyć w plecaku czy sakwach rzeczy zbędnych, nie martwić się o nadbagaż na lotnisku, nie marnować jedzenia tylko dlatego, że trudno zjeść samemu paczkę makaronu na raz, opakowanie sosu okazało się niepraktyczne w podróży albo po tygodniu jedzenia pesto nie można już na nie patrzeć.
Jadłodzielnia, sprytne nowe słowo, oznacza właśnie taki punkt wymiany. W przestrzeni miasta to bardzo praktyczna sprawa i chociaż sytuacje są trochę różne od turystycznych, motywacja jest dokładnie ta sama - niemarnowanie jedzenia. W Polsce działa kilkadziesiąt takich miejsc, w samej Warszawie jedenaście. A jeżeli są wśród Was mieszkańcy stolicy, może zainteresuje ich wiadomość, że Jadłodzielnia na Twardej organizuje we wtorek 30 października spacer poświęcony dzikim roślinom jadalnym. Spotkanie jest bezpłatne, choć obowiązują zapisy, a wszystkie informacje dostępne są tutaj (KLIK). Prowadzić będą Kamila i Lena z Alter Eko. A tak spacerowało się z nimi w piątek. Dzięki, dziewczyny, za herbatkę i rozmowę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz