sobota, 25 marca 2017

a Krz!

Zostanie tyle drzew, ile narysowało pióro.
Jerzy Harasymowicz

O Wiel­kim Krzu­nie pisa­łam już kilka razy. To tylko kawa­łek mia­stecz­ko­wego zadrze­wie­nia, trak­to­wany przez oko­licz­nych miesz­kań­ców jako ogro­dowy kom­po­stow­nik – gałę­zie ścięte z tujo­wych żywo­pło­tów i nie­ko­chane już ber­ge­nie leżą całymi hał­dami. Pew­nie dla­tego gatun­ków obcych i inwa­zyj­nych jest tu wię­cej niż w praw­dzi­wych lasach. Ale ta pojem­ność śro­do­wi­ska, roślinna wytrwa­łość i nie­for­malny cha­rak­ter two­rzą wyjąt­kowe miej­sce. Spójrz­cie na te czer­wie­nie.






Głóg cią­gle ma owoce, choć zbiera się do wypusz­czania liści i kwit­nie­nia. I nie są to poczer­niałe zmarsz­czone mumie, ale cał­kiem ape­tyczne czer­wone kulki. Rde­sto­wiec, inwa­zyjna zmora nie do wytę­pie­nia, wypusz­cza nowe pędy, osła­niane przez obumarłe zeszło­roczne badyle. Jesz­cze tro­chę podro­sną i będą praw­dzi­wym przy­sma­kiem w typie szcza­wiu i rabar­baru. Czarki zna­cie z już z wiej­skich zdjęć, ale na Krzu­nie sama widzia­łam je po raz pierw­szy.

Brązy też są niczego sobie. Chmiel dusi robi­nię aka­cjową, kor­niki i drew­no­jady selek­cjo­nują drzewa, dzię­cioły nie dają się owa­dom bar­dzo roz­pa­no­szyć.






Spo­tyka się tu wła­ści­wie wyłącz­nie spa­ce­ro­wi­czów i waga­ro­wi­czów, bo szkod­ni­ków wyrzu­ca­ją­cych śmieci trudno przy­ła­pać. Na wagary od szkoły czy życia to naj­lep­sze miej­sce w oko­licy. Tylko smutne, nawet mimo tuli­pa­nów, kro­ku­sów i cebu­lic. Teraz jesz­cze smut­niej­sze.

Podobno mój poprzedni wpis o drze­wach był poli­tyczny. Nie myślę tak, bo pisa­łam zbyt oso­bi­ście, żeby był choćby spo­łeczny. Ale jeśli tak go można było czy­tać, to teraz tym bar­dziej będzie o poli­tyce, bo o drze­wach. Ludzie rzu­cili się je wyci­nać, jakby zamie­rzali na raz odbić sobie wszyst­kie lata ter­roru ogra­ni­czeń i na wszelki wypa­dek zadzia­łać też na zapas. Wszę­dzie, na wsi, w Mie­ście i mia­steczku. Ostat­nio nawet nie zwa­ża­jąc na sezon lęgowy, bo w tele­wi­zji mówili, że naresz­cie wolno. Szkód nie da się odro­bić i mam tu na myśli nie tylko spu­sto­sze­nie w kra­jo­bra­zie i lęgach, ale może nawet bar­dziej to poczu­cie wol­no­ści i samo­sta­no­wie­nia, które się w spo­łe­czeń­stwie nagle powszech­nie obja­wiło. Bo jak tu wal­czyć z odzy­skaną nie­pod­le­gło­ścią? Idź fe, eko­logu!

Krzun stra­cił od połu­dnia sosnową otu­linę, dotąd świet­nie izo­lu­jąca go od dość ruchli­wej drogi. Od wschodu skur­czył się o jedną czwartą. Na zacho­dzie wycięto topole i brzozy sta­no­wiące natu­ralny łącz­nik z Łączką. Pora­stały one zbo­cze sta­rego wyro­bi­ska, więc nie cho­dziło o odzy­ska­nie gruntu budow­la­nego, tylko sprze­daż na opał. Wyjąt­kowo tani w tym roku.


Wra­ca­jąc minę­łam dwójkę star­szych ludzi na rowe­rach.
Pojedźmy jesz­cze do lasku. Pokażę Ci. Wycięli, kurwa, cały lasek. Nie wiem, co za śwarc to wymy­ślił.







1 komentarz:

  1. Strasznie mi smutno z tego powodu. To po pierwsze. Po drugie ogarnia mnie wściekłość na ludzką głupotę, nieposzanowanie Przyrody, która jest dla mnie emanacją Bożej Obecności, o wiele mi bliższą niż ikona czy budynek kościoła. Wolność bez odpowiedzialności? Bez wspólnotowości? Bez wyobraźni? Człowiek to nie brzmi dumnie.

    OdpowiedzUsuń