niedziela, 7 stycznia 2018

ahoj!

Mieliśmy na przełom roku solidny plan objazdowy, ale potem okazało się, że Czech nam mało, gór nam mało, trzeba więcej. Choćby takich niewysokich. A Beskid Śląsko-Morawski poczęstował nas płomiennicami zimowymi czyli zimówkami. Rosły na pniu jawora pośród świerków.




O szybkim gotowaniu na szlaku pisałam TUTAJ. Ten sam uniwersalny schemat, kasza z dodatkami, sprawdza się również zimą. Tym razem danie, które można nazwać odświętnym, bo nie jest jednogarnkowe, a w terenie raczej nie dysponuje się takimi składnikami, jak cebula albo ulubione przyprawy. Tak się jednak akurat zdarzyło, że Ola spakowała je z prowiantem. Przepis jest dla inspiracji, bo trudno planować dostępność dzikich składników, szczególnie w nowych miejscach.




terenowa polenta kukurydziana z zimówkami

na każdą porcję:

70-90 g suchej kaszy kukurydzianej
ok. 160-200 ml wody
łyżeczka oleju rzepakowego
3 garście młodych grzybów (jeśli są starsze, to same kapelusze)
mała cebula
sól, pieprz, czosnek granulowany
garść liści szczawiku zajęczego

Zimówki kilkakrotnie opłukać z kawałków kory, a szczawik umyć. Cebulę pokroić i zeszklić na oleju, dodać grzyby i dusić kilka minut, na koniec doprawić solą, pieprzem i na przykład granulowanym czosnkiem albo choćby szczyptą drobno posiekanych sosnowych igieł. W innym naczyniu zagotować osoloną wodę, wlać olej i na wrzątek wsypywać kaszę, od razu mieszając. Wody powinno być koniecznie ponad 2 razy więcej niż objętości kaszy. Nieprzerwanie mieszać aż zgęstnieje, wchłonie wodę i odpowiednio zmięknie, mi zajęło to około 7 minut (chociaż na opakowaniu proponowali 15). Przykryć i odstawić jeszcze na chwilę, w tym czasie można podgrzać grzyby. Podawać z liśćmi szczawiku jako sałatką.




Przyznam się, że gotuję terenowo znacznie częściej, niż tu pokazuję. Przeszkadza mi w tym zwykle pogoda, brak aparatu lub światła. Jednym z dalszych powodów jest też zwykła próżność. Pospieszne zdjęcia w metalowych naczyniach przy światle latarki to nie jest coś, z czego byłabym szczególnie dumna. Ale przebywanie nawet w umiarkowanej dziczy, a szczególnie w górach, pomaga wartościować rzeczy. Po całodziennym marszu zimą ciepły posiłek to konieczność, a noszenie zbędnych akcesoriów albo powtarzanie ujęcia stygnącej potrawy w poszukiwaniu lepszego oświetlenia jest tylko kaprysem, który w dodatku może nas niepotrzebnie osłabić.
Teraz obiecałam sobie więcej relacji ze szlaków; brakowało mi tego. Czy to wygląda jak noworoczne postanowienie?

6 komentarzy:

  1. Zimówki urosły mi na starym kasztanie:). Przyznaję, że nie wiedziałam co to za istota:). Pierwszego zjadłam na surowo i byłam pozytywnie zaskoczona smakiem. Pozostałe, po dwóch dniach zjadłam w potrawce. Sama zjadłam, bo rodzina mi nie ufa:):)
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to kasztanowiec się właściwie żegna...
      W naszej grupie też byli tacy, co nie spróbowali z nieufności. Było więcej dla nas! ;)
      Pozdrowienia.

      Usuń
  2. Odważnie!😉 A ja jak to miastowa paniusia wyskoczyłam do warzywniaka po boczniaki 😅 Prawdziwe życie to nie obrazek insta. I dobrze!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedne i drugie są bardzo zdrowe. :) A białowiescy "grzybowi" nawet dziś cytowali, jakie boczniaki mogą okazać się pożyteczne w redukcji odpadów. Kontrowersyjne rozwiązanie, ale z innej strony dość naturalne...

      Usuń
    2. Ciekawe! Boczniaki i redukcja odpadów? Możesz napisać coś więcej? U mnie flaki z boczniaków czekają na zdjęcie 😊

      Usuń
    3. Chodziło te badania http://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0956053X11001218?via%3Dihub. Czyli pomysł produkcji podłoża dla grzybów z pieluch jednorazowych.

      Usuń