Siedząc przy stole z rodziną myślałam sobie, ile dzikości mogłaby zupełnie niepostrzeżenie pomieścić tradycyjna Wigilia. Nie konkretnie w domu rodziców, bo tu zwyczaje są ustalone – Święta polegają przecież na ich cykliczności i niezmienności, a kategorię dziko rosnącego pożywienia reprezentują głównie leśne grzyby w pierogach, kapuście, cieście naleśnikowym. Ale przecież zanim to się tak ułożyło, musiał być etap przenikania się dwóch tradycji kulinarnych. Zdziwienia nad wigilijnym kisielem żurawinowym z bitą śmietaną, ze wschodu (a przede wszystkim z lasu!). Rezygnacji z zupy grzybowej na rzecz barszczu na zakwasie buraczanym, który w każdym domu ma inny smak.
Mam bezpośrednio przed sobą ten etap tworzenia zwyczajów. I myśli mi się, pomiędzy elementami zaczerpniętymi z dzieciństwa, dziki susz na kompot, śledzie w sosie iglastym, kutia z prażonymi orzechami: niech będą laskowe, włoskie, upolowane na Bałkanach migdały, a może nawet bukiew. Samozbierana ziołowa herbata zamiast czarnej. I ukryty gdzieś w potrawach smak kurdybanka.
Ale koniecznie musi zostać ciemna od podgrzybków postna kapusta, purée z grochu, ziemniaki kraszone aromatycznym olejem lnianym z przysmażoną cebulą. Kisiel pełen cierpkich pestek (który wymieniłam na lekcji o świątecznych tradycjach w pierwszej klasie podstawówki powodując chłodne dementi ze strony wychowawczyni). No i najważniejsza z potraw, grzyby w cieście.
wigilijne grzyby w cieście
suszone kapelusze podgrzybków – dużo, ile się da
około 2 szklanki mąki pszennej
2 jajka
3 szklanki mleka
sól (trochę mniej niż łyżeczka)
olej do smażenia
Grzyby zalać zimną wodą i moczyć przez kilka godzin, a potem w tej samej wodzie gotować około godzinę. Kapelusze odsączyć, a wywar zachować do wykorzystania.
Składniki na ciasto rozbić dokładnie trzepaczką, by nie było grudek, a konsystencja przypominała gęstą śmietanę. Gęstość ciasta najłatwiej regulować ilością dodanej mąki.
Grzyby po kolei obtaczać w cieście i smażyć na rozgrzanej patelni posmarowanej olejem – z każdej strony ok. 2 minuty, aż będą rumiane. Odsączyć i podawać ciepłe.
piątek, 25 grudnia 2015
wtorek, 24 listopada 2015
głupek żołędny
Większość surwiwalowych zamienników kawy jest niepijalna – albo mdła, albo mordę wykręca. Każdy kto ługował przez 3 dni żołędzie a potem prażył je i mielił, by na końcu wylać otrzymany towar do kibla pewnie wie o czym mówię.
Wysz
Wiem. I ciągle myślę, że cokolwiek pcha ludzkość do osobistego sprawdzania przydatności każdego towaru, jest to jedna z jej najgenialniejszych cech.
To zdecydowanie nie był rok na żołędzie, w każdym razie nie w okolicy Miasteczka. Przez godzinę pod czerwonymi dębami Wielkiego Krzuna udało mi się zebrać niewiele ponad litr, z czego – jak później wyszło – około połowa była robaczywa. Na miejscu nie miałam czasu robić selekcji, więc do torby szły prawie wszystkie. Dzięki temu wiem, że jednak zdarzają się wśród zaczapkowanych nierobaczywe wyjątki. Swoją drogą chętnie poczytałabym o mechanizmie, który powoduje odrzucanie zaatakowanych przez szkodniki żołędzi razem z miseczką i gałązką, na której wyrosły. Czyżby uszkodzony owoc wydzielał substancje wstrzymujące kanały odżywiania, jakby informując roślinę, że nie warto w niego inwestować?
Umyte żołędzie zostały obrane. Najlepsza technologia to krojenie ich na pół i wyłuskiwanie stołowym nożem, bo używanie dziadka do orzechów albo młotka zgniata nasiona. Krojenie za to trochę tępi nóż, ale coś za coś. Sensowne kawałki są mniej problematyczne przy kilkakrotnym namaczaniu niż drobne okruchy. Sposoby odgoryczania są co najmniej trzy: tradycyjne wypłukiwanie w strumieniu lub jeziorze, równie tradycyjne ługowanie popiołem i wymyślone przez Małgorzatę z trochę innej cukierni zastosowanie roztworu sody. Tym razem spróbowałam z sodą. Do tej ilości dopasowałam proporcję: niecały litr wody z łyżeczką sody. Już po godzinie woda stała się ciemnobrązowa.
Takie świeże namoczone żołędzie fajnie i zaskakująco pachną. Orzechowo-owocowo. Podobno wody wcale nie musi być dużo, za to ważne, żeby ją często zmieniać, na przykład raz na dobę. Jest jeszcze jedna ważna kwestia – rezerwacja miejsca w lodówce – zbyt wysoka temperatura grozi szukaniem po necie informacji o wykorzystaniu kiszonych żołędzi. Ponieważ kiedyś sprawdziłam ten etap, od razu napiszę, że to co da się znaleźć, ogranicza się do ostrzeżeń, żeby nie przekraczać 24°C. Jeśli chce się z nich zrobić mąkę. A to w sumie wcale nie jest takie oczywiste. Jakby tak uzyskać zakwas? Albo, skoro Amerykanie marynują surowe żołędzie w occie, spróbować właśnie kiszonki? Pomysłów dużo, żołędzi mało. Akurat tyle, żeby sprawdzić tą sodę.
Jak widać, wszystko było wiadome, technologia opracowana, eksperyment rozpisany. Początkowo nawet fotografowałam zmiany. Dzień pierwszy, drugi, trzeci… woda ciemna, żołędzie chrupiące i gorzkie jak diabli. Dziesiąty, piętnasty, paczka sody później… woda ciemna, żołędzie ciągle niejadalne i efekt hummusu*. Rozgryzione żołędzie zamieniają się w mączystą papkę, gorycz nie zniknęła zupełnie.
Do tej pory nie chce mi się powtórzyć eksperymentu, żeby sprawdzić, czy to krzunowe czerwone dęby wyjątkowo dobrze chronią się przed wyjadaniem owoców czy jednak moja realizacja pomysłu z sodą była do dupy. A na pamiątkę zupełnie nieprzydatne zdjęcia. Dzień pierwszy, dzień drugi, paczka sody później.
*Wystarczy poszukać w necie przepisu na hummus, żeby znaleźć się w strefie sporu o sodę dodawaną do namaczania cieciorki przed gotowaniem. Jedna strona twierdzi, że to tradycyjne rozwiązanie, które pomaga uzyskać nieosiągalną innymi metodami gładką konsystencję pasty. Antagoniści wytykają tamtym chodzenie na łatwiznę, a potrawie nienaturalność i trudny do zabicia smak sody.
piątek, 6 listopada 2015
mahoniowy humor
Czarny humor na początku listopada to jakby pójście na łatwiznę, więc wzięłam na warsztat głębokie bordo mahonii. Zwykle zostaje dla ptaków, mylona z trującym ostrokrzewem z anglosaskich dekoracji świątecznych, kojarzona z cmentarzami, bo sadzona często przy grobach. Sprzedawcy zniczy i wiązanek do jej gałązek przyczepiają sztuczne kwiaty, a całość robi za pancerne zimozielone kolczaste krzewy różane; wpadli na to jakoś w ostatnich latach i nagle zrobiło się pełno mahonii na straganach.
Owoce mahonii ostrolistnej (Mahonia aquifolium) o kolorze i kształcie małych węgierek, nawet woskowym nalotem przypominające śliwki (albo czarne jagody), są jadalne. Mają średnio twardą skórkę, a w środku pestki, jak to jagody. Na surowo smakują podobnie do drobnych ciemnych winogron którejś z altanowych odmian z niedużą domieszką aronii, chociaż są kwaśniejsze.
mahoniowy grzaniec
na każdą porcję bezalkoholowego napoju:
łyżka owoców
szklanka wody
łyżeczka cukru
po szczypcie cynamonu, imbiru, odrobinę gałki muszkatołowej i jeden goździk
Owoce zalać zimną wodą, dodać przyprawy, podgrzewać na wolnym ogniu nie doprowadzając do wrzenia. Przed podaniem przecedzić, wcześniej jagody można zgnieść.
Kompot z mahonii bez przypraw smakuje jak sok porzeczkowo-buraczany, naprawdę fajnie. Nutę buraka niezależnie ode mnie wyłapał Potwór, więc jest coś na rzeczy. Reszta zdecydowanie przytaknęła, a potem trzeba było zorganizować zbieranie na następną porcję.
Owoce mahonii ostrolistnej (Mahonia aquifolium) o kolorze i kształcie małych węgierek, nawet woskowym nalotem przypominające śliwki (albo czarne jagody), są jadalne. Mają średnio twardą skórkę, a w środku pestki, jak to jagody. Na surowo smakują podobnie do drobnych ciemnych winogron którejś z altanowych odmian z niedużą domieszką aronii, chociaż są kwaśniejsze.
mahoniowy grzaniec
na każdą porcję bezalkoholowego napoju:
łyżka owoców
szklanka wody
łyżeczka cukru
po szczypcie cynamonu, imbiru, odrobinę gałki muszkatołowej i jeden goździk
Owoce zalać zimną wodą, dodać przyprawy, podgrzewać na wolnym ogniu nie doprowadzając do wrzenia. Przed podaniem przecedzić, wcześniej jagody można zgnieść.
Kompot z mahonii bez przypraw smakuje jak sok porzeczkowo-buraczany, naprawdę fajnie. Nutę buraka niezależnie ode mnie wyłapał Potwór, więc jest coś na rzeczy. Reszta zdecydowanie przytaknęła, a potem trzeba było zorganizować zbieranie na następną porcję.
sobota, 10 października 2015
idę i myślę... o jeleniu!
Były tarki, owoce dzikiej róży i żółciaki siarkowe.
Hybfnaste prawo Murphy’ego. Klęska urodzaju objawia się wtedy, gdy nie ma wolnego czasu i lepiej mieć wolne ręce.
Zdjęcie robił Potwór.
Hybfnaste prawo Murphy’ego. Klęska urodzaju objawia się wtedy, gdy nie ma wolnego czasu i lepiej mieć wolne ręce.
Zdjęcie robił Potwór.
poniedziałek, 14 września 2015
Potworowa
Dostaliśmy świetną pocztówkę. Oto Potworowie sportretowani przez Aśkę.
Zacytuję peesa: „średnio widać, ale panna młoda miała zjadać kwiatki.”
No wiadomo!
Zacytuję peesa: „średnio widać, ale panna młoda miała zjadać kwiatki.”
No wiadomo!
wtorek, 7 lipca 2015
piklowce
Kwiaty kojarzą się powszechnie z eteryczną słodyczą, choć bliżej im zwykle do sałaty. A liliowiec (Hemerocallis) to zdecydowanie sałata z pazurem – jest co ugryźć i całkiem to-to pikantne. Chlup go do marynaty! Przy okazji w ocet trafiły też kwiaty funkii (Hosta), żeby wykorzystać pewną inspirację.
Jakiś taki za bardzo fuzu-bio-eko-muzu ocet jabłkowy na półce mi został, straszliwie mętny, w dodatku o wystudzeniu go pomyślałam dopiero po zalaniu kwiatów. Bałam się, że zgorzknieją, ale się tylko trochę zeszkliły, za to zassane zakrętki są niewątpliwym plusem. Po kilku dniach słoik z liliowcami nabrał czerwoniastego koloru, ale same kwiaty zbladły.
Jako że marynata była korzenna, dominuje pikantny smak duetu goździk-ziele angielskie. Poza tym piklowce wyglądają intrygująco i są sympatycznie chrupiące.
marynowane pąki liliowca i funkii
nierozwinięte kwiaty
ocet jabłkowy
sól, cukier, ziarnisty pieprz, ziele angielskie, goździki
Do wyparzonych słoików włożyć po dwa goździki, ziarna pieprzu i ziela angielskiego. Ciasno upakować kwiaty. Jeszcze ciaśniej. I jeszcze trochę ścieśnić. Ocet zagotować z solą i cukrem w proporcji: łyżeczka soli i pół łyżeczki cukru na każdą szklankę octu. Wystudzić marynatę (albo i nie). Zalać słoiki, szczelnie zakręcić i odstawić do lodówki na około 2 tygodnie.
A po tych 2 tygodniach trzeba je szybko zużyć, bo dłużej przechowywane tracą chrupkość i konsystencja robi się nijaka.
Jakiś taki za bardzo fuzu-bio-eko-muzu ocet jabłkowy na półce mi został, straszliwie mętny, w dodatku o wystudzeniu go pomyślałam dopiero po zalaniu kwiatów. Bałam się, że zgorzknieją, ale się tylko trochę zeszkliły, za to zassane zakrętki są niewątpliwym plusem. Po kilku dniach słoik z liliowcami nabrał czerwoniastego koloru, ale same kwiaty zbladły.
Jako że marynata była korzenna, dominuje pikantny smak duetu goździk-ziele angielskie. Poza tym piklowce wyglądają intrygująco i są sympatycznie chrupiące.
marynowane pąki liliowca i funkii
nierozwinięte kwiaty
ocet jabłkowy
sól, cukier, ziarnisty pieprz, ziele angielskie, goździki
Do wyparzonych słoików włożyć po dwa goździki, ziarna pieprzu i ziela angielskiego. Ciasno upakować kwiaty. Jeszcze ciaśniej. I jeszcze trochę ścieśnić. Ocet zagotować z solą i cukrem w proporcji: łyżeczka soli i pół łyżeczki cukru na każdą szklankę octu. Wystudzić marynatę (albo i nie). Zalać słoiki, szczelnie zakręcić i odstawić do lodówki na około 2 tygodnie.
A po tych 2 tygodniach trzeba je szybko zużyć, bo dłużej przechowywane tracą chrupkość i konsystencja robi się nijaka.
Etykiety:
funkia,
jadalne kwiaty,
jadalne rośliny ogrodowe,
liliowiec,
marynaty,
przetwory,
w miasteczku,
wegańskie,
wegetariańskie
środa, 1 lipca 2015
magnozja
…martwię się już od miesiąca. (To się nie martw!)
Słój raz przezwany Kulfonem został zamieniony na inny przy okazji zlewania. Czyli czas najwyższy na recepturę nalewki z kwiatów magnolii.
magnoliówka
3 duże kwiaty magnolii
0,5 kg cukru (albo mniej)
3 laski wanilii
3 butelki czyli 2,25 litra czerwonego wina (tutaj jedno słodkie – Kadarka i dwa półwytrawne domowe)
0,8 litra spirytusu rozrobionego 0,75 litra wody źródlanej
Z kwiatów oberwać płatki i drobno pokroić. Wrzucić do słoja, zasypać cukrem. Dodać przekrojone wzdłuż laski wanilii pozbawione pestek. (Pestki poszły do butelki z domową esencją, tutaj by tylko zapychały filtr przy cedzeniu.) Wszystko zalać winem, a potem wódką uzyskaną ze spirytusu i wody. Wychodzi akurat na słój 4,25 litra.
Zostawić na miesiąc, potem przecedzić i rozlać do butelek. Czekanie rok jest do bani, więc ćwiczyć cierpliwość i otwierać jak najpóźniej.
Jest słodko, waniliowo i jak dla mnie za mało balsamicznie. Czyli dobrze jest i będą kolejne wersje.
wtorek, 23 czerwca 2015
funkwiat
Znowu funkie. Jak widać, zostały jakieś niezjedzone liście i pojawiły się kwiatostany.
Pasiasta odmiana o mniejszych liściach ma długie, smukłe pędy z fioletowymi kwiatami. Wielkolistna zielona kwitnie na biało, a pędy kwiatowe są niskie i krępe. Smakują tak samo.
delikatna sałatka z kwiatów funkii
3 garście kwiatów funkii
pomidor
ogórek
łagodny ser podpuszczkowy (u mnie domowy) np. koryciński
szalotka
oliwa z oliwek
bazylia, pieprz, nasiona kolendry
Cebulkę bardzo drobno posiekać, pomidora, ogórka i ser pokroić, dodać kwiaty i oliwę z ziołami. Wymieszać.
Kwiaty są wspaniale chrupiące, podobne w smaku do sałaty, chociaż słodsze. Żeby ich nie zdominować, ser powinien być łagodny, szalotka bardzo rozdrobniona, a z ziół najlepiej wybrać tylko 2–3 rodzaje.
delikatna sałatka z kwiatów funkii
3 garście kwiatów funkii
pomidor
ogórek
łagodny ser podpuszczkowy (u mnie domowy) np. koryciński
szalotka
oliwa z oliwek
bazylia, pieprz, nasiona kolendry
Cebulkę bardzo drobno posiekać, pomidora, ogórka i ser pokroić, dodać kwiaty i oliwę z ziołami. Wymieszać.
Kwiaty są wspaniale chrupiące, podobne w smaku do sałaty, chociaż słodsze. Żeby ich nie zdominować, ser powinien być łagodny, szalotka bardzo rozdrobniona, a z ziół najlepiej wybrać tylko 2–3 rodzaje.
niedziela, 21 czerwca 2015
elderkejki
Rodziciel pewnie by powiedział, że to ciastka perfumowane. W sumie takie właśnie są, dziki bez nadaje sznytu najprostszemu przepisowi na kapkejki.
kakaowe babeczki z czarnym bzem
(proporcje na 6 sztuk)
składniki suche:
1 szklanka mąki pszennej
1/3 szklanki cukru
1 łyżka kakao
kwiaty oskubane z dużego kwiatostanu czarnego bzu
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
składniki mokre:
1 jajko
1 szklanka mleka
1/5 szklanki oleju
1 łyżeczka esencji waniliowej
Wymieszać suche, potem osobno połączyć mokre. Wlać mokrą mieszaninę do suchej, szybko wymieszać, mogą powstać grudki. Nakładać do foremek, rozgrzać piekarnik i piec babeczki 20 minut w 180 stopniach (z termoobiegiem).
I to jest największe bzowe odkrycie tego roku.
kakaowe babeczki z czarnym bzem
(proporcje na 6 sztuk)
składniki suche:
1 szklanka mąki pszennej
1/3 szklanki cukru
1 łyżka kakao
kwiaty oskubane z dużego kwiatostanu czarnego bzu
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
składniki mokre:
1 jajko
1 szklanka mleka
1/5 szklanki oleju
1 łyżeczka esencji waniliowej
Wymieszać suche, potem osobno połączyć mokre. Wlać mokrą mieszaninę do suchej, szybko wymieszać, mogą powstać grudki. Nakładać do foremek, rozgrzać piekarnik i piec babeczki 20 minut w 180 stopniach (z termoobiegiem).
I to jest największe bzowe odkrycie tego roku.
piątek, 19 czerwca 2015
baldachiM
Moje baldachi zaczynają przekwitać, czyli kończy się sezon na kwiaty czarnego bzu. I ten rychły brak bardzo zaostrza apetyt.
Bez (Sambucus nigra) jest mocno aromatyczny, pachnie narkotycznie słodko, lekarstwowo-syropnie, dość ostro. Ma w sobie coś z lipy i coś z kwiatów cytrusów. Wcale nie trzeba go dużo, żeby użyczył swojego wyraźnego smaku wypiekom. Hmmm, powiedzmy: jeden baldachowaty kwiatostan na każdą szklankę mąki i pół na każde jajko wystarczy.
omlet biszkoptowy z kwiatami czarnego bzu
4 jajka
3 łyżki mąki
2–3 baldachy czarnego bzu
szczypta soli
olej lub masło do smażenia
Kwiaty oskubać z gałązek, a mąkę przesiać. Oddzielić białka od żółtek. Białka ubić na sztywną pianę ze szczyptą soli, domieszać żółtka, delikatnie mieszając wsypać mąkę i następnie kwiaty. Rozgrzać dużą patelnię, posmarować tłuszczem (np. za pomocą pędzelka) i wylać na nią ciasto. Omlet smażyć na średnim ogniu około 5 minut, przekręcić i smażyć jeszcze 2 minuty.
Podawać można z truskawkowym syropem i świeżymi owocami.
Na zdjęciu akurat wersja z kwiatami dodanymi na wierzch. Zamiast wmieszać do ciasta, posypuje się nimi wylany na patelnię omlet, wtedy po przekręceniu tworzą zrumienioną posypkę (albo według niektórych, trociny). Oba warianty są w porządku.
Bez (Sambucus nigra) jest mocno aromatyczny, pachnie narkotycznie słodko, lekarstwowo-syropnie, dość ostro. Ma w sobie coś z lipy i coś z kwiatów cytrusów. Wcale nie trzeba go dużo, żeby użyczył swojego wyraźnego smaku wypiekom. Hmmm, powiedzmy: jeden baldachowaty kwiatostan na każdą szklankę mąki i pół na każde jajko wystarczy.
omlet biszkoptowy z kwiatami czarnego bzu
4 jajka
3 łyżki mąki
2–3 baldachy czarnego bzu
szczypta soli
olej lub masło do smażenia
Kwiaty oskubać z gałązek, a mąkę przesiać. Oddzielić białka od żółtek. Białka ubić na sztywną pianę ze szczyptą soli, domieszać żółtka, delikatnie mieszając wsypać mąkę i następnie kwiaty. Rozgrzać dużą patelnię, posmarować tłuszczem (np. za pomocą pędzelka) i wylać na nią ciasto. Omlet smażyć na średnim ogniu około 5 minut, przekręcić i smażyć jeszcze 2 minuty.
Podawać można z truskawkowym syropem i świeżymi owocami.
Na zdjęciu akurat wersja z kwiatami dodanymi na wierzch. Zamiast wmieszać do ciasta, posypuje się nimi wylany na patelnię omlet, wtedy po przekręceniu tworzą zrumienioną posypkę (albo według niektórych, trociny). Oba warianty są w porządku.
Etykiety:
czarny bez,
drzewa,
dzikie rośliny jadalne,
jadalne kwiaty,
rośliny dziko rosnące,
słodkie,
w miasteczku,
wegetariańskie
sobota, 6 czerwca 2015
Juka-fan
Dostałam cynk.
– Karczujemy jukkę, ale pomyśleliśmy, ze ona może być jadalna. Może korzenie czy coś?
Szybkie sprawdzenie. Korzenie nie. Korzenie można co najwyżej próbować wykorzystać jako mydło.
– Nie da się poczekać na kwiaty?
– Nie, wykopujemy dzisiaj.
– A ma chociaż takie długie pędy, niby że szparagi?
– Szparagi chyba ma.
– To lecę.
Domniemane "szparagi" (widoczne na zdjęciu wyżej) okazały się nie tym, czego szukałam, ale jeden nieduży pęd kwiatowy udało się pozyskać. Taki wybujały, na progu kwitnienia, byłby znacznie bardziej interesujący kulinarnie, no i pożywniejszy, bo dużo większy. No ale został zjedzony tak czy siak. Tutaj inspiracja.
Ciekawe, że jukki rzeczywiście należą do rodziny szparagowatych. (Szafirki i konwalie też. To wprawdzie niepocieszające w kwestii jadalności, ale te groniaste kwiatostany rzeczywiście jakby mają w sobie coś wspólnego.)
Pęd jukki (Yucca filamentosa) po upieczeniu wspaniale pachnie: trochę jak zielona fasolka z pieczonymi ziemniakami. Jest mięsisty, soczysty, a pokrojony wcale nie wydaje się łykowaty. (Czyli tak naprawdę jest łykowaty, wydało się – włókna są dookoła pod skórą, ale nie sądzę, żeby wymagały obierania.) Smakuje intensywnie warzywnie i słodkawo z nutą goryczy.
– Karczujemy jukkę, ale pomyśleliśmy, ze ona może być jadalna. Może korzenie czy coś?
Szybkie sprawdzenie. Korzenie nie. Korzenie można co najwyżej próbować wykorzystać jako mydło.
– Nie da się poczekać na kwiaty?
– Nie, wykopujemy dzisiaj.
– A ma chociaż takie długie pędy, niby że szparagi?
– Szparagi chyba ma.
– To lecę.
Domniemane "szparagi" (widoczne na zdjęciu wyżej) okazały się nie tym, czego szukałam, ale jeden nieduży pęd kwiatowy udało się pozyskać. Taki wybujały, na progu kwitnienia, byłby znacznie bardziej interesujący kulinarnie, no i pożywniejszy, bo dużo większy. No ale został zjedzony tak czy siak. Tutaj inspiracja.
Ciekawe, że jukki rzeczywiście należą do rodziny szparagowatych. (Szafirki i konwalie też. To wprawdzie niepocieszające w kwestii jadalności, ale te groniaste kwiatostany rzeczywiście jakby mają w sobie coś wspólnego.)
Pęd jukki (Yucca filamentosa) po upieczeniu wspaniale pachnie: trochę jak zielona fasolka z pieczonymi ziemniakami. Jest mięsisty, soczysty, a pokrojony wcale nie wydaje się łykowaty. (Czyli tak naprawdę jest łykowaty, wydało się – włókna są dookoła pod skórą, ale nie sądzę, żeby wymagały obierania.) Smakuje intensywnie warzywnie i słodkawo z nutą goryczy.
niedziela, 31 maja 2015
wstrząsane i mieszane
Wstrząs i zamieszanie stąd, że w jednym słoju mieszkają kwiaty, przetwory owocowe i procenty od szczęśliwych drożdży (czy jakoś tak). Dwa razy dziennie trzęsienie i merdanie, potem będzie cedzenie i leżakowanie. A po drodze jeszcze kilka zmian składu, więc na razie nie wyskakuję z przepisem. Nic nie jest pewne.
Tak wyglądał słój na początku, teraz bardziej przypomina niewydarzoną botwinkę. Brzydki jest, nawet się nie będę gimnastykować z fotografowaniem po ciemku. Kulfon, Kulfon, co z Ciebie wyrośnie?
Tak wyglądał słój na początku, teraz bardziej przypomina niewydarzoną botwinkę. Brzydki jest, nawet się nie będę gimnastykować z fotografowaniem po ciemku. Kulfon, Kulfon, co z Ciebie wyrośnie?
piątek, 29 maja 2015
it's funky
Funkia czyli Hosta: roślina ozdobna, niedoceniane warzywo. W konsystencji jak kapusta, w smaku bardziej sałata albo według niektórych – trawa. Odmiany różnią się wzorem na liściach, a najsmaczniejsze na surowo są całe zielone. Przy gotowaniu to już wszystko jedno i dobrze, bo dwubarwnych mam zdecydowanie więcej.
Jedzmy funkie, bo wyprzedzą nas pomrowy i śliniki! Albo nadejdzie lipiec, liście stwardnieją i pozostaną do jedzenia tylko kwiaty.
funkia zasmażana z koperkiem
1/2 kg młodych liści funkii
pęczek koperku
2 łyżki mąki
2 łyżki masła
Do niedużej ilości osolonej wody – może być pół litra, jeszcze lepiej, gdy będzie mniej – wrzucać partiami pokrojone liście. Będą dość szybko opadać, ale nie aż tak zmniejszać objętość jak kapusta. Gotować do miękkości około 20 minut uważając, żeby cała woda nie wyparowała. Na patelni zrobić zasmażkę z masła i mąki, wlać do garnka pod koniec gotowania i wymieszać, dodać też dolne pół pęczka posiekanego kopru (z ogonkami!). Podawać posypane resztą koperku.
W tej wersji smakuje i pachnie bardzo podobnie do szpinaku, jednak ma charakterystyczną goryczkę, zupełnie niewyczuwalną na surowo. Koper tu robi dobrą robotę, bo nie pozwala dominować gorzkiemu. Od kapusty przyrządzonej w taki sam sposób funkia jest ostrzejsza i trochę twardsza.
Postanowione.Nadliczbowe kępy z rejonów reprezentacyjnych zostają przesadzone do warzywniaka.
Jedzmy funkie, bo wyprzedzą nas pomrowy i śliniki! Albo nadejdzie lipiec, liście stwardnieją i pozostaną do jedzenia tylko kwiaty.
funkia zasmażana z koperkiem
1/2 kg młodych liści funkii
pęczek koperku
2 łyżki mąki
2 łyżki masła
Do niedużej ilości osolonej wody – może być pół litra, jeszcze lepiej, gdy będzie mniej – wrzucać partiami pokrojone liście. Będą dość szybko opadać, ale nie aż tak zmniejszać objętość jak kapusta. Gotować do miękkości około 20 minut uważając, żeby cała woda nie wyparowała. Na patelni zrobić zasmażkę z masła i mąki, wlać do garnka pod koniec gotowania i wymieszać, dodać też dolne pół pęczka posiekanego kopru (z ogonkami!). Podawać posypane resztą koperku.
W tej wersji smakuje i pachnie bardzo podobnie do szpinaku, jednak ma charakterystyczną goryczkę, zupełnie niewyczuwalną na surowo. Koper tu robi dobrą robotę, bo nie pozwala dominować gorzkiemu. Od kapusty przyrządzonej w taki sam sposób funkia jest ostrzejsza i trochę twardsza.
Postanowione.Nadliczbowe kępy z rejonów reprezentacyjnych zostają przesadzone do warzywniaka.
sobota, 9 maja 2015
kurdebalans
Jakiś czas temu na stacji PKP spotkałam Jo. Ona też jest z Miasta i miasteczka, ale to nie takie proste wziąć i się spotkać. Wieczór, poczekalnia, gadanie o ostatniej naszej działalności.
– … i trochę zajęłam się permakulturą.
– Stabilizujesz się, ja na razie jem dzikie, nie uprawiam.
– Dzikie? A nie boisz się skażenia?
– Konkretnie skażenia roślin? Raczej nie. Na pewno gorsze jest to, czym oddychamy.
– No, skażenia ołowiem. To koniecznie jedz taką roślinkę, co odtruwa z ołowiu: kurdebanek.
Bluszczyk kurdybanek (Glechoma hederacea) to wielki nieobecny mojego dzieciństwa. Jak to się stało, że nie kojarzę z tamtych czasów jego ostrego, jakby kamforowego zapachu? Nie wiem, czy to możliwe, żeby nie rósł w okolicy, choć mało żyzna gleba i miejskie warunki mogły mu nie służyć. Może też uważałam go za jakąś odmianę jasnoty i w ogóle nic ciekawego.
We wtorek mama i sąsiadka rozmawiały o chwastach. Po tej rozmowie dostałam torbę sąsiedzkiego kurdybanka z przykazaniem, żeby uważać, nie rozsiać u siebie, a jak mi zabraknie, sąsiadów odwiedzić i zebrać sobie więcej, pomagając walczyć z uprzykrzonym zielskiem. Ususzyłam, będzie na zimę.
A dziś mmsowo oznaczałam rośliny dla Ad. Ona wysyła fotki, ja odsyłam nazwy i określam jadalność, potem Ad sprawdza, czy wolno jeść królom. Kurdybanka nie wolno, ale w sumie nie wiadomo czy na pewno i dlaczego (analogia do koni mnie nie przekonuje). Kurdebalans.
– … i trochę zajęłam się permakulturą.
– Stabilizujesz się, ja na razie jem dzikie, nie uprawiam.
– Dzikie? A nie boisz się skażenia?
– Konkretnie skażenia roślin? Raczej nie. Na pewno gorsze jest to, czym oddychamy.
– No, skażenia ołowiem. To koniecznie jedz taką roślinkę, co odtruwa z ołowiu: kurdebanek.
Bluszczyk kurdybanek (Glechoma hederacea) to wielki nieobecny mojego dzieciństwa. Jak to się stało, że nie kojarzę z tamtych czasów jego ostrego, jakby kamforowego zapachu? Nie wiem, czy to możliwe, żeby nie rósł w okolicy, choć mało żyzna gleba i miejskie warunki mogły mu nie służyć. Może też uważałam go za jakąś odmianę jasnoty i w ogóle nic ciekawego.
We wtorek mama i sąsiadka rozmawiały o chwastach. Po tej rozmowie dostałam torbę sąsiedzkiego kurdybanka z przykazaniem, żeby uważać, nie rozsiać u siebie, a jak mi zabraknie, sąsiadów odwiedzić i zebrać sobie więcej, pomagając walczyć z uprzykrzonym zielskiem. Ususzyłam, będzie na zimę.
A dziś mmsowo oznaczałam rośliny dla Ad. Ona wysyła fotki, ja odsyłam nazwy i określam jadalność, potem Ad sprawdza, czy wolno jeść królom. Kurdybanka nie wolno, ale w sumie nie wiadomo czy na pewno i dlaczego (analogia do koni mnie nie przekonuje). Kurdebalans.
niedziela, 3 maja 2015
monachofagia
Padało, łaziliśmy we czterech po resztkach Puszczy Sandomierskiej i nawet nie było jak fotografować. Były za to łany czosnaczku (Alliaria petiolata), a nad stawami całe łąki mleczy, czyli tak naprawdę mniszków (Taraxacum officinale). Kwitnących i jadalnych. Jestem monachofagiem, mnichożercą, zebrałam sporo nierozwiniętych pączków kwiatowych. Czosnaczek wzbudził więcej entuzjazmu, rwali nawet młodzi sceptycy, a potem podgryzali w drodze. Reszta poszła na kanapki.
spaghetti z pączkami mniszka
Proporcje dla czterech głodnych.
wersja dla nieoswojonych
600 g spaghetti
1/2 litra pączków mniszka
1 cebula
puszka pomidorów albo passaty
2 ząbki czosnku
zioła np. bazylia, oregano, rozmaryn, tymianek, cząber, majeranek
Makaron ugotować al. dente. Pączki obrać ze sterczących zielonych szypułek, podsmażyć z cebulą na oliwie dodając zioła. Kiedy cebula się delikatnie przyrumieni, wlać puszkę pomidorów i dusić kilka minut. Na końcu dodać wyciśnięty lub posiekany czosnek.
wersja minimalistyczna
600 g spaghetti
3/4 litra pączków mniszka
5 łyżek oliwy
2 ząbki czosnku
Makaron ugotować al. dente. Obrane pączki przemażyć na oliwie, a kiedy zmiękną, dodać drobno posiekany czosnek i zdjąć z ognia.
Potwór zjadł wszystko. Młodzi sceptycy trochę wybrzydzali, że zielone bobki są zbyt gorzkie. No dobra, bardzo wybrzydzali. Później byli traktowani z większą ostrożnością: dostali sałatkę ze stokrotek i szczawiową zabielaną bryndzą.
spaghetti z pączkami mniszka
Proporcje dla czterech głodnych.
wersja dla nieoswojonych
600 g spaghetti
1/2 litra pączków mniszka
1 cebula
puszka pomidorów albo passaty
2 ząbki czosnku
zioła np. bazylia, oregano, rozmaryn, tymianek, cząber, majeranek
Makaron ugotować al. dente. Pączki obrać ze sterczących zielonych szypułek, podsmażyć z cebulą na oliwie dodając zioła. Kiedy cebula się delikatnie przyrumieni, wlać puszkę pomidorów i dusić kilka minut. Na końcu dodać wyciśnięty lub posiekany czosnek.
wersja minimalistyczna
600 g spaghetti
3/4 litra pączków mniszka
5 łyżek oliwy
2 ząbki czosnku
Makaron ugotować al. dente. Obrane pączki przemażyć na oliwie, a kiedy zmiękną, dodać drobno posiekany czosnek i zdjąć z ognia.
Potwór zjadł wszystko. Młodzi sceptycy trochę wybrzydzali, że zielone bobki są zbyt gorzkie. No dobra, bardzo wybrzydzali. Później byli traktowani z większą ostrożnością: dostali sałatkę ze stokrotek i szczawiową zabielaną bryndzą.
piątek, 1 maja 2015
Lud Księgi
Poprzedni maj zastał mnie i Potwora w Dolinie. Przez dwie wieczorne godziny mieliśmy ją dla siebie. Zdążyliśmy przez ten czas zebrać zapas drewna i rozstawić obóz przy studni. A potem zaczęły się schodzić wędrowne plemiona. Mogliśmy ich tylko przywitać jak gospodarze.
Zagubione Plemię W Mokrych Butach przyniosło obrzędowe naczynia: kilka flaszek i kieliszek.
Plemię O Zaostrzonym Rygorze czciło wartości niematerialne: organizację i regulamin. Mieli gitarę, siekierę i kociołek, a do tego gitarzystów, rębaczy, kociołkowych, wachty, dyżurnych i starszyznę. Zagadnięci czekali, aż przemówi Wódz. Odliczali minuty czasu śpiewania, żeby synchronicznie położyć się spać. Miało to swój sens – jeśli wszyscy zasnęli na komendę, nikomu nie mogło przeszkadzać potężne chrapanie, jakie niosło się od ich obozowiska.
A ciemną nocą przydreptał Lud Księgi. Ich tożsamość początkowo wcale nie była tak oczywista, trudno było znaleźć właściwy trop. Barwny ubiór, znajomość terenu, zapas słoików majonezu, przydźwigany na plecach wór pełen cebuli – kolejne szczegóły rozpraszały uwagę. Jednak rano na okrzyk Dziewczyny W Kierpcach przynieśli z namiotu do ognia Mądrą Księgę, którą zaczęła głośno czytać, a potem rozproszyli się po okolicy mamrocząc zaklęcia. Najgłośniej rozbrzmiewało czosnekniedźwiedziczosnekniedźwiedzi.
Plemię O Zaostrzonym Rygorze o świcie przeniosło się na drugi brzeg Rzeki i obserwowaliśmy ich krzątaninę z daleka. Na kogoś czekali. Mokre buty Zagubionych wcale nie wyschły przez noc, a oni zdecydowali się szukać miasta. Nam się nie spieszyło. Słuchaliśmy kolejnych czytań z Księgi.
Po jakimś czasie dosiadł się Chłopak Z Pomponem. Przyniósł naręcze ziół i kieszonkowy klucz do oznaczania. Kartkował książkę, a potem wrzucał jedną z gałązek w ogień, podnosiła się mała smużka dymu, a on wracał do kartkowania. Szczególnie długo zastanawiał się nad przetacznikiem. Klucz był chyba kolorystyczny, a przetacznik przewrotnie miał białe kwiaty zamiast niebieskich. Rozważałam włączenie się w rytuał, ale wtedy wszystkie pozostałe zioła wylądowały w ogniu, a chłopak zajął się jedzeniem chleba tostowego z majonezem.
Powoli trzeba było się zbierać. Zupełnie bezludna poprzedniego dnia Dolina przeżywała najazd rowerzystów i spacerowiczów. Zostawiliśmy ją Ludowi Księgi. A Księga? To Dzika Kuchnia Łuczaja. Jakieś dwa dni później weszliśmy w czosnkowy wyziew emanujący z pobliskiego lasu – kwitnącego stanowiska czosnku niedźwiedziego nie da się przegapić, a że pozyskanie z naturalnych zabronione, znaleźliśmy sobie sztuczne. I wróciliśmy do Miasta.
Zagubione Plemię W Mokrych Butach przyniosło obrzędowe naczynia: kilka flaszek i kieliszek.
Plemię O Zaostrzonym Rygorze czciło wartości niematerialne: organizację i regulamin. Mieli gitarę, siekierę i kociołek, a do tego gitarzystów, rębaczy, kociołkowych, wachty, dyżurnych i starszyznę. Zagadnięci czekali, aż przemówi Wódz. Odliczali minuty czasu śpiewania, żeby synchronicznie położyć się spać. Miało to swój sens – jeśli wszyscy zasnęli na komendę, nikomu nie mogło przeszkadzać potężne chrapanie, jakie niosło się od ich obozowiska.
A ciemną nocą przydreptał Lud Księgi. Ich tożsamość początkowo wcale nie była tak oczywista, trudno było znaleźć właściwy trop. Barwny ubiór, znajomość terenu, zapas słoików majonezu, przydźwigany na plecach wór pełen cebuli – kolejne szczegóły rozpraszały uwagę. Jednak rano na okrzyk Dziewczyny W Kierpcach przynieśli z namiotu do ognia Mądrą Księgę, którą zaczęła głośno czytać, a potem rozproszyli się po okolicy mamrocząc zaklęcia. Najgłośniej rozbrzmiewało czosnekniedźwiedziczosnekniedźwiedzi.
Plemię O Zaostrzonym Rygorze o świcie przeniosło się na drugi brzeg Rzeki i obserwowaliśmy ich krzątaninę z daleka. Na kogoś czekali. Mokre buty Zagubionych wcale nie wyschły przez noc, a oni zdecydowali się szukać miasta. Nam się nie spieszyło. Słuchaliśmy kolejnych czytań z Księgi.
Po jakimś czasie dosiadł się Chłopak Z Pomponem. Przyniósł naręcze ziół i kieszonkowy klucz do oznaczania. Kartkował książkę, a potem wrzucał jedną z gałązek w ogień, podnosiła się mała smużka dymu, a on wracał do kartkowania. Szczególnie długo zastanawiał się nad przetacznikiem. Klucz był chyba kolorystyczny, a przetacznik przewrotnie miał białe kwiaty zamiast niebieskich. Rozważałam włączenie się w rytuał, ale wtedy wszystkie pozostałe zioła wylądowały w ogniu, a chłopak zajął się jedzeniem chleba tostowego z majonezem.
Powoli trzeba było się zbierać. Zupełnie bezludna poprzedniego dnia Dolina przeżywała najazd rowerzystów i spacerowiczów. Zostawiliśmy ją Ludowi Księgi. A Księga? To Dzika Kuchnia Łuczaja. Jakieś dwa dni później weszliśmy w czosnkowy wyziew emanujący z pobliskiego lasu – kwitnącego stanowiska czosnku niedźwiedziego nie da się przegapić, a że pozyskanie z naturalnych zabronione, znaleźliśmy sobie sztuczne. I wróciliśmy do Miasta.
niedziela, 26 kwietnia 2015
lipa i mizeria
W tym roku majówka to tylko trzy dni. Lipa i mizeria. Nie to co rok temu. Udało się wydrzeć cały tydzień i było tak.
Szło się długo i pięknie, gotowało w ognisku zupę z białej dzikiej marchwi i zrywało z łąki czosnkowy szczypiorek do kanapek z bryndzą. I był Beskid.
mizeria z liści lipy
micha majowych liści lipy
łycha śmietany
Wymieszać. A jeśli majowe liście stały się czerwcowymi lub lipcowymi liśćmi, poszukać jak najmłodszych na gałęziach odbijających prosto z ziemi.
Najsmaczniejsze liście, jakie jadłam.
Szło się długo i pięknie, gotowało w ognisku zupę z białej dzikiej marchwi i zrywało z łąki czosnkowy szczypiorek do kanapek z bryndzą. I był Beskid.
mizeria z liści lipy
micha majowych liści lipy
łycha śmietany
Wymieszać. A jeśli majowe liście stały się czerwcowymi lub lipcowymi liśćmi, poszukać jak najmłodszych na gałęziach odbijających prosto z ziemi.
Najsmaczniejsze liście, jakie jadłam.
czwartek, 23 kwietnia 2015
chmielowy monopol
Jest wola w narodzie i warzywo w lodówce – jest wszystko, czego potrzeba. Chmiel czyli Humulus.
Śniadanie. Omlet z chmielem i pieczarkami.
Obiad. Zupa chmielowo-brokułowa.
Kolacja. Serniczki z chmielem.
serniczki z chmielem
garść pędów chmielu
200 g półtłustego twarogu
3 łyżki masła
1 jajko
łyżka musztardy
Chmiel ugotować w osolonej wodzie, odcedzić i dość drobno pokroić. Oddzielić białko od żółtka. Żółtko utrzeć z masłem, musztardą, serem i zieleniną. Białko ubić na sztywną pianę i delikatnie domieszać do reszty. Nakładać do foremek, z zapasem, bo urośnie, a potem opadnie. ;) Piec w nagrzanym do 180 stopni piekarniku przez pół godziny.
Inspiracja z książki Hanny Szymanderskiej "Pokochajmy zielsko", przepis na zapiekankę, zakładała smarowanie masłem i wykładanie liśćmi żaroodpornych naczyń, podawała jakby za dużo chmielu, a do tego nie była zbyt konkretna. "Wstawić do nagrzanego piekarnika, zapiekać ok. 30 minut, podawać jako gorąca przystawkę." Więc zdecydowałam się na własną wersję.
Mój gazowy piekarnik ustawiam na czuja, ma skalę od 1 do 8, ale powyżej czwórki piekę w nim tylko pizzę (na ósemce!) – serniczki były robione na 2,5. Jest plan, żeby go skalibrować pirometrem i przekonać się, czy legendy, jakoby potrafił przekroczyć trzy stówki, są prawdziwe. To bardzo dobry plan, tylko jeszcze nie zrealizowany.
Śniadanie. Omlet z chmielem i pieczarkami.
Obiad. Zupa chmielowo-brokułowa.
Kolacja. Serniczki z chmielem.
serniczki z chmielem
garść pędów chmielu
200 g półtłustego twarogu
3 łyżki masła
1 jajko
łyżka musztardy
Chmiel ugotować w osolonej wodzie, odcedzić i dość drobno pokroić. Oddzielić białko od żółtka. Żółtko utrzeć z masłem, musztardą, serem i zieleniną. Białko ubić na sztywną pianę i delikatnie domieszać do reszty. Nakładać do foremek, z zapasem, bo urośnie, a potem opadnie. ;) Piec w nagrzanym do 180 stopni piekarniku przez pół godziny.
Inspiracja z książki Hanny Szymanderskiej "Pokochajmy zielsko", przepis na zapiekankę, zakładała smarowanie masłem i wykładanie liśćmi żaroodpornych naczyń, podawała jakby za dużo chmielu, a do tego nie była zbyt konkretna. "Wstawić do nagrzanego piekarnika, zapiekać ok. 30 minut, podawać jako gorąca przystawkę." Więc zdecydowałam się na własną wersję.
Mój gazowy piekarnik ustawiam na czuja, ma skalę od 1 do 8, ale powyżej czwórki piekę w nim tylko pizzę (na ósemce!) – serniczki były robione na 2,5. Jest plan, żeby go skalibrować pirometrem i przekonać się, czy legendy, jakoby potrafił przekroczyć trzy stówki, są prawdziwe. To bardzo dobry plan, tylko jeszcze nie zrealizowany.
wtorek, 21 kwietnia 2015
zielodusiciel
Z bladych chmielowych kiełków wyrosły zielone liany, a to już zupełnie inne warzywo. Są prawoskrętne, mają haczyki, książki każą skrobać, ale ja nie skrobię.
Lubię szorstkość chmielu zestawiać z gładką konsystencją i łagodnym smakiem bakłażana albo chrupiącą słodyczą papryki. Najlepiej z obydwoma na raz.
Sałatka ze smażonych warzyw z chmielem
bakłażan
cebula
papryka
2 garście pędów chmielu
2 ząbki czosnku
przyprawy w proszku (curry, kardamon, słodka papryka)
olej do smażenia
Bakłażana pokroić w kostkę (bo i tak nie zachowa kształtu), posolić i odstawić na pół godziny żeby puścił sok. Potem opłukać i wysuszyć. Cebulę drobno posiekać, paprykę pokroić w długie paski. Pędy chmielu przelać wrzątkiem. Smażyć na rozgrzanym tłuszczu bakłażana, gdy zmięknie, dorzucić cebulę. Jak będzie już szklista, dodać paprykę, z nią przyprawy i pół szklanki wody. A kiedy papryka trochę zwiotczeje – dołożyć chmiel. Podsmażać do wyparowania wody, jeszcze kilka minut. Zdjąć z palnika, wycisnąć czosnek i wymieszać.
Można podawać z ryżem, kuskusem albo kaszą jaglaną, ale pasuje też jako dodatek do wielu posiłków.
Lubię szorstkość chmielu zestawiać z gładką konsystencją i łagodnym smakiem bakłażana albo chrupiącą słodyczą papryki. Najlepiej z obydwoma na raz.
Sałatka ze smażonych warzyw z chmielem
bakłażan
cebula
papryka
2 garście pędów chmielu
2 ząbki czosnku
przyprawy w proszku (curry, kardamon, słodka papryka)
olej do smażenia
Bakłażana pokroić w kostkę (bo i tak nie zachowa kształtu), posolić i odstawić na pół godziny żeby puścił sok. Potem opłukać i wysuszyć. Cebulę drobno posiekać, paprykę pokroić w długie paski. Pędy chmielu przelać wrzątkiem. Smażyć na rozgrzanym tłuszczu bakłażana, gdy zmięknie, dorzucić cebulę. Jak będzie już szklista, dodać paprykę, z nią przyprawy i pół szklanki wody. A kiedy papryka trochę zwiotczeje – dołożyć chmiel. Podsmażać do wyparowania wody, jeszcze kilka minut. Zdjąć z palnika, wycisnąć czosnek i wymieszać.
Można podawać z ryżem, kuskusem albo kaszą jaglaną, ale pasuje też jako dodatek do wielu posiłków.
piątek, 17 kwietnia 2015
rano kawka, wieczorem chmiel
Wielki Krzun. Trochę jakby zagajnik. Brzozy mogły wyrosnąć dawno temu jako samosiejki, ale dęby czerwone skąd by się wzięły? W okolicy nie ma. A sosny wcale nie są stare i rosną osobno, jak posadzone. Nie wiem. Trzeba znaleźć najstarszych górali i podpytać. Mam pewien typ.
Podszyt z porzeczek, jeżyn, jakichś śliwowych dziczków, kruszyny. Maskowanie z rdestowca. W runie trawy, przytulia, kurdybanek, chmiel, fiołki, gwiazdnica, zabłąkane tulipany i cebulice, poduchy mchu, pod którymi chrzęści gruz. Żadne to konkretne siedlisko. Ot, Krzun.
Chmiel (Humulus) powyłaził i idzie w górę, więc to ostania chwila na białe pędy. Trzeba je ostrożnie wydobywać z ziemi, bo kruche. Podważyć korzenie, delikatnie odsłonić z ziemi i ręcznie powybierać białe kiełki. Jak się działa niezbyt brutalnie, to roślina żyje dalej. Z resztą nie ma się czego bać, to odporny i ekspansywny gatunek.
białe pędy chmielu z wody
Dokładnie opłukać pędy z ziemi. Nadkruszone miejsca lepiej powycinać, żeby nie został w nich piasek. Gotować w osolonej wodzie około 3 minuty. Podawać od razu, bo szybko stygną. Żeby podkreślić ich delikatny, szparagowy smak, posypać wiórkami masła.
Znalazłam przy okazji połać wiesiołkowych rozetek (Oenothera biennis). Charakterystycznie czerwono obramowane listki przestały być zupełnie płasko przydeptane, kierują się już do góry, niedługo będą wypuszczać łodygę. Mają już rok, teraz ich celem jest kwitnienie i nasiona. Ale póki co można jeszcze spróbować korzeni.
Można, ale nie każdemu przypasują. Są jasne z buraczkowymi przebarwieniami i zaskakująco grube, długie, często wielokrotnie rozgałęzione. Przed jedzeniem trzeba je obrać i umyć, ugotować do miękkości – około 15 minut (uwaga, pienią się, więc bez pokrywki, jak makaron), a potem przyprawić na przykład solą, olejem, octem. Wyglądają słabo, bo robią się szarosine. (Wydało się! fotografie sałatki z wiesiołka w książkach kłamią pokazując je na surowo.) Smakują najpierw podobnie do rozgotowanej pietruszki, a po chwili wywołują wrażenie i smak zmielonego pieprzu.
Rodzina komisyjnie uznała je za ciekawe, ale niejadalne. Jedzenie bez popitki u wrażliwych może wywoływać odruch kaszlu.
Po raz pierwszy spotkałam w moim rewirze jakiegoś innego zbieracza. Starsza pani zrywała do siaty kwiaty mniszka. Rozglądała się bardzo konspiracyjnie, więc nie pytałam, co z nich będzie.
Podszyt z porzeczek, jeżyn, jakichś śliwowych dziczków, kruszyny. Maskowanie z rdestowca. W runie trawy, przytulia, kurdybanek, chmiel, fiołki, gwiazdnica, zabłąkane tulipany i cebulice, poduchy mchu, pod którymi chrzęści gruz. Żadne to konkretne siedlisko. Ot, Krzun.
Chmiel (Humulus) powyłaził i idzie w górę, więc to ostania chwila na białe pędy. Trzeba je ostrożnie wydobywać z ziemi, bo kruche. Podważyć korzenie, delikatnie odsłonić z ziemi i ręcznie powybierać białe kiełki. Jak się działa niezbyt brutalnie, to roślina żyje dalej. Z resztą nie ma się czego bać, to odporny i ekspansywny gatunek.
białe pędy chmielu z wody
Dokładnie opłukać pędy z ziemi. Nadkruszone miejsca lepiej powycinać, żeby nie został w nich piasek. Gotować w osolonej wodzie około 3 minuty. Podawać od razu, bo szybko stygną. Żeby podkreślić ich delikatny, szparagowy smak, posypać wiórkami masła.
Znalazłam przy okazji połać wiesiołkowych rozetek (Oenothera biennis). Charakterystycznie czerwono obramowane listki przestały być zupełnie płasko przydeptane, kierują się już do góry, niedługo będą wypuszczać łodygę. Mają już rok, teraz ich celem jest kwitnienie i nasiona. Ale póki co można jeszcze spróbować korzeni.
Można, ale nie każdemu przypasują. Są jasne z buraczkowymi przebarwieniami i zaskakująco grube, długie, często wielokrotnie rozgałęzione. Przed jedzeniem trzeba je obrać i umyć, ugotować do miękkości – około 15 minut (uwaga, pienią się, więc bez pokrywki, jak makaron), a potem przyprawić na przykład solą, olejem, octem. Wyglądają słabo, bo robią się szarosine. (Wydało się! fotografie sałatki z wiesiołka w książkach kłamią pokazując je na surowo.) Smakują najpierw podobnie do rozgotowanej pietruszki, a po chwili wywołują wrażenie i smak zmielonego pieprzu.
Rodzina komisyjnie uznała je za ciekawe, ale niejadalne. Jedzenie bez popitki u wrażliwych może wywoływać odruch kaszlu.
Po raz pierwszy spotkałam w moim rewirze jakiegoś innego zbieracza. Starsza pani zrywała do siaty kwiaty mniszka. Rozglądała się bardzo konspiracyjnie, więc nie pytałam, co z nich będzie.
środa, 15 kwietnia 2015
kły i kiełki
Po czterech dniach czekania na kiełki wiesiołkowe nie dawałam im większych szans. Nie drgnęły. Im twardsze nasiona i więcej namaczania, tym większe niebezpieczeństwo, że pleśń je dorwie wcześniej niż chęć życia. Te dziki powinny były mieć wolę walki, ale kto je tam wiedział.
Dziś minął tydzień i muszę oddać im sprawiedliwość. Żyją. Odszczekuję obawy i szczerzę kły (na aparat).
Wiesiołki są jeszcze małe i wiotkie. Rosną dużo wolniej niż na przykład wysiana w tym samym czasie rzeżucha, o której zdążyliśmy już zapomnieć. A smakują trochę jak lucerna, ale trudno to porównać.
Lokalne mistrzostwo zielonej determinacji należy się melisce. Została już doszczętnie zjedzona, zostawiona sama na wakacje i porządnie zawiana mrozem przy wietrzeniu kuchni. I ciągle jej się chce.
Dziś minął tydzień i muszę oddać im sprawiedliwość. Żyją. Odszczekuję obawy i szczerzę kły (na aparat).
Wiesiołki są jeszcze małe i wiotkie. Rosną dużo wolniej niż na przykład wysiana w tym samym czasie rzeżucha, o której zdążyliśmy już zapomnieć. A smakują trochę jak lucerna, ale trudno to porównać.
Lokalne mistrzostwo zielonej determinacji należy się melisce. Została już doszczętnie zjedzona, zostawiona sama na wakacje i porządnie zawiana mrozem przy wietrzeniu kuchni. I ciągle jej się chce.
piątek, 10 kwietnia 2015
drę darń
Takie tam na trawniku wyrosło i aż się prosiło o przyrządzenie jako sałata. Drobne liście, łagodne, w smaku podobne do roszponki, jednak trochę twardsze. A zaraz po zerwaniu pachną jakby zielonymi bananami.
sałatka z liści fiołka wonnego
pełen talerz liści fiołka (można wymieszać z sałatą)
6 połówek suszonych pomidorów z oleju
2 łyżki serka wiejskiego (albo inny łagodny ser np. mozzarella)
3 łyżki pestek słonecznika
łyżka zalewy z pomidorów
kilka kwiatów fiołka
Liście dokładnie umyć i podsuszyć, pomidory pokroić, słonecznik uprażyć na suchej patelni do zrumienienia. Wszystkie składniki wymieszać.
sałatka z liści fiołka wonnego
pełen talerz liści fiołka (można wymieszać z sałatą)
6 połówek suszonych pomidorów z oleju
2 łyżki serka wiejskiego (albo inny łagodny ser np. mozzarella)
3 łyżki pestek słonecznika
łyżka zalewy z pomidorów
kilka kwiatów fiołka
Liście dokładnie umyć i podsuszyć, pomidory pokroić, słonecznik uprażyć na suchej patelni do zrumienienia. Wszystkie składniki wymieszać.
piątek, 3 kwietnia 2015
mam fioła
Kwitną fiołki. Wspominam więc, jak dorobiłam się największych zakwasów mięśni nóg, rąk, grzbietu i brzucha na raz. I to nie były biegówki.
Wracałam pieszo od dentysty, zetrzy kilometry. Na niezasiedlonej działce za rozwalonym płotem błyskało coś fioletowo pod warstwą jesiennych liści. Zebrałam kilka garstek fiołków z myślą o jakimś deserze. A trochę dalej znalazłam miejsce, w którym fiołki tworzyły murawę. Kwitły i pachniały. Po jakichś dwóch godzinach wypadów i skłonów miałam serdecznie dosyć, a w torbie trzy litry kwiatów, które z minuty na minutę opadały i więdły.
Czekało mnie jeszcze drylowanie. Żeby dały się rozgotować na konfiturę, trzeba było oddzielić płatki od zielonych części. Zeszło się. Zważone przesmażyłam z taką samą ilością cukru i sokiem z cytryny – dla zachowania koloru i zbalansowania smaku. Najtrudniejsze było dalej: powstał jeden słoiczek. Jeden. Maleńki. Na osłodę przy zakwasach.
Małą część całych kwiatów utopiłam w cukrze pudrze. Wystarczyło nie zakręcać słoika, aż przeschły, żeby mieć pachnący dodatek do herbaty. Wprawdzie aromat raczej ginie w mocnym naparze, ale kwiaty się otwierają pod wpływem wody i wyglądają znowu jak fiołki a nie małe upudrowane pokurcze.
Wracałam pieszo od dentysty, zetrzy kilometry. Na niezasiedlonej działce za rozwalonym płotem błyskało coś fioletowo pod warstwą jesiennych liści. Zebrałam kilka garstek fiołków z myślą o jakimś deserze. A trochę dalej znalazłam miejsce, w którym fiołki tworzyły murawę. Kwitły i pachniały. Po jakichś dwóch godzinach wypadów i skłonów miałam serdecznie dosyć, a w torbie trzy litry kwiatów, które z minuty na minutę opadały i więdły.
Czekało mnie jeszcze drylowanie. Żeby dały się rozgotować na konfiturę, trzeba było oddzielić płatki od zielonych części. Zeszło się. Zważone przesmażyłam z taką samą ilością cukru i sokiem z cytryny – dla zachowania koloru i zbalansowania smaku. Najtrudniejsze było dalej: powstał jeden słoiczek. Jeden. Maleńki. Na osłodę przy zakwasach.
Małą część całych kwiatów utopiłam w cukrze pudrze. Wystarczyło nie zakręcać słoika, aż przeschły, żeby mieć pachnący dodatek do herbaty. Wprawdzie aromat raczej ginie w mocnym naparze, ale kwiaty się otwierają pod wpływem wody i wyglądają znowu jak fiołki a nie małe upudrowane pokurcze.
sobota, 28 marca 2015
co wie siołek?
Tak po prawdzie, Miasteczko to raczej zadupie jest. Ma przy tym kolonialne aspiracje i oczywiście kresy, a mi najbliżej na Kresy Południowe, czyli Kawał Krzuna i Wielbłądzią Łączkę.
O Krzunie będzie kiedy indziej. Łączka to piaszczysta gleba, nawłocie, bażanty. Wiesiołkom pasuje.
Marzec nie jest najlepszą porą na zbieranie nasion, ale skoro w ogóle są jakieś nasiona do zbierania, znaczy, że jest w porządku. Nie wyszło tego dużo, po przesianiu zmieściły się w małym słoiku.
Nasiona są chrupiące i przyjemne w smaku. Wyglądają z daleka jak drobne kryształki kawy rozpuszczalnej, nieregularne, brązowe i kanciaste, kilka razy mniejsze od gryki. Jakby tak poczytać – panaceum. Skóra, wątroba, stawy, regeneracja organizmu, odporność, układ krwionośny i nerwowy, wszystko. Nie zamierzam się leczyć, więc czego nie schrupię, pójdzie na kiełki.
Na Łączce nie spotkałam żywego ducha. W zasięgu wzroku żadnych dzieciaków z wykrywaczem metalu, hodowców jamników ani spacerzystów. Strzelam, że spokój sponsoruje litera P, jak przedświąteczne porządki.
Od wpatrywania się w ziemię oderwały mnie trąbki dzikich gęsi. Leciały prosto na wschód.
O Krzunie będzie kiedy indziej. Łączka to piaszczysta gleba, nawłocie, bażanty. Wiesiołkom pasuje.
Marzec nie jest najlepszą porą na zbieranie nasion, ale skoro w ogóle są jakieś nasiona do zbierania, znaczy, że jest w porządku. Nie wyszło tego dużo, po przesianiu zmieściły się w małym słoiku.
Nasiona są chrupiące i przyjemne w smaku. Wyglądają z daleka jak drobne kryształki kawy rozpuszczalnej, nieregularne, brązowe i kanciaste, kilka razy mniejsze od gryki. Jakby tak poczytać – panaceum. Skóra, wątroba, stawy, regeneracja organizmu, odporność, układ krwionośny i nerwowy, wszystko. Nie zamierzam się leczyć, więc czego nie schrupię, pójdzie na kiełki.
Na Łączce nie spotkałam żywego ducha. W zasięgu wzroku żadnych dzieciaków z wykrywaczem metalu, hodowców jamników ani spacerzystów. Strzelam, że spokój sponsoruje litera P, jak przedświąteczne porządki.
Od wpatrywania się w ziemię oderwały mnie trąbki dzikich gęsi. Leciały prosto na wschód.
sobota, 14 marca 2015
oskoła
Niedaleko stąd. Niby trwa astronomiczna zima, a już wiosnę łapie się w butelki po minerałce.
Pytałam, jak plony. 5 litrów na dobę.
Oba sposoby nie szkodzą zdrowemu, wyrośniętemu drzewu. Można na zakończenie akcji wspomóc gojenie maścią ogrodniczą, ale lepiej nie przekombinować z czopowaniem otworu, żeby nie spowodować infekcji grzybicznej.
Ile to się ludzie naprzeklejali w necie tekstów o magicznych właściwościach soku brzozowego i cud-kuracjach. A to proste. Szklankę soku dziennie, dopóki jest. Na przednówku to świetne źródło mikroelementów.
Pytałam, jak plony. 5 litrów na dobę.
Oba sposoby nie szkodzą zdrowemu, wyrośniętemu drzewu. Można na zakończenie akcji wspomóc gojenie maścią ogrodniczą, ale lepiej nie przekombinować z czopowaniem otworu, żeby nie spowodować infekcji grzybicznej.
Ile to się ludzie naprzeklejali w necie tekstów o magicznych właściwościach soku brzozowego i cud-kuracjach. A to proste. Szklankę soku dziennie, dopóki jest. Na przednówku to świetne źródło mikroelementów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)